niedziela, 30 czerwca 2013

Tymczasem

Tymczasowe mieszkanie – bez kredytu, wprawdzie na legalnej umowie, nawet z możliwością zameldowania tymczasowego. Tymczasowy samochód, wieloletni kupiony, wiadomo, że wiele lat nie posłuży. Tymczasowe buty, tanie balerinki, pewność, że za rok można będzie kupić nowe, w modniejszym kolorze. Tymczasowa praca, każda kolejna, okazywała się. Tymczasowe oczekiwanie, stan zawieszenia, tymczasowe życie.

Tymczasowość. Tak, to najważniejsze słowo w moim słowniku. 

sobota, 29 czerwca 2013

Piękni, młodzi i szczupli

Kiedyś wszyscy byliśmy piękni, młodzi i szczupli. Nawet Trent Reznor. Tylko David Bowie się nie zmienia i dostosowuje do wzorca od Madame Tussauds.



I will let you down, I will back you up. 

piątek, 28 czerwca 2013

Szuflady czasu

Zaczyna się kolejny dzień nieprzerwanego pobytu w domu. Zaczynam się przyzwyczajać do jedności miejsca trwającej dłużej niż doba. Odnajduję kawałki czasu, ukryte w szufladach na czarną godzinę, na którą musiałam trafić, zanim przypomniałam sobie o tych zapasach na stan wojenny.

niedziela, 23 czerwca 2013

Tęcza na życzenie

Dzielę się moją prywatną tęczą, której szukałam od tak dawna i która w końcu na moim niebie zakwitła. Dzielę się, bo wiem, że im więcej życzeń do tęczy prześlemy, tym większe prawdopodobieństwo ich spełnienia. Niech Wam i mnie tęcza szczęście przyniesie!

Chłodna przyjemność


Zrobiłam pyszne frappé. Nawet zaczęłam się obawiać, że uciekający przed ulewą schronią się u mnie i zażądają choć po łyku. Nie jestem wszak Jezusem, by frappé rozmnażać...

Chłodna kawa w duszny dzień, człowiek biegający po deszczu, cieszący się każdą kroplą padającą na niego. Kot przytulający się do moich kolan, gdy piszę te słowa. Drobne przyjemności, które tworzą niespójną całość.

sobota, 22 czerwca 2013

Odpryski jednego dnia (Beauvais)

„Vous êtes...” – zawiesza głos i przekrzywia lekko głowę, nadstawiając ucho ku moim ustom. Pan w recepcji przywodzi mi na myśl późnośredniowieczne tapiserie flandryjskie (na przykład The Devonshire Hunting Tapestries). Ma pociągłą twarz, wystające kości policzkowe, blond włosy. Gdyby wstał, jego normandzka wysokość przewyższyłaby znacznie moją słowiańską niższość. „Historienne” – odpowiadam szybko i myślę tylko o tym, by w końcu dał mi klucz do pokoju, chcę leżeć, leżeć, leżeć. Pan ma ochotę na pogawędkę. Wypytuje o muzea, z jego twarzy ani na moment nie schodzi uśmiech. Lekkie, jednostronne przekrzywienie ust, gwoli ścisłości.


Zastanawiam się, czy to jeden z typowych przedstawicieli miasta Beauvais, potomek średniowiecznego biskupa, jednej z najważniejszych person królestwa Francji. Widziałam ich wczoraj Beauvaisiens, wszystkich. Wylegli na ulice, które zwykle ignorują, gnieżdżąc się w swoich mieszkankach, by uczestniczyć w Święcie Muzyki. Przedzierałam się przez tłum zgromadzony przed każdym stanowiskiem muzycznym i pragnęłam w końcu dotrzeć do hotelu, o którym wiedziałam tyle, że jest położony w dzielnicy willowej.

Pan zadał mi jeszcze kilka pytań, zanim wręczył klucz. Po wejściu do pokoju, padłam sama na dwuosobowe łoże. Długa chwila upłynęła, zanim się podniosłam i rozejrzałam. Błękitne ściany współgrały ze świergotem ptaków zza okna. Roześmiałam się, widząc umywalkę usytuowaną w samym pokoju. Roześmiałam się, bo przypomniał mi się inny błękitny pokój, nad oceanem (analogia trafiona: Beauvais cieszy się klimatem oceanicznym, łagodnym). Do tamtego wchodziło się przez łazienkę, wyposażoną w kabinę prysznicową, umywalkę i tak, także ubikację.

Roześmiałam się raz jeszcze, nerwowo i ze zmęczenia. Co mi przyniesie następny hotel? Jakiego koloru będą ściany? Czy ręczniki będą wyprane, czy tylko odkażone? Sprawdzam tutejsze ręczniki, ściany w mikroskopijnych rozmiarów łazience są również błękitne. Wchodzę pod prysznic, zamykam oczy, czas na pięciominutowe spa – woda gorąca – woda zimna – gorąca – zimna. Przy pierwszej fali ciepła, gdy zamykam oczy i relaksuję się, spływa na mnie lęk: wiem, z kim kojarzy mi się pan z recepcji. To bohater „Psychozy”. Dlatego podkreślał, że nie ma ścisłej godziny wymeldowania, mogę z hotelu wyjść, kiedy chcę. Mogę, ale nie wyjdę, godzina nie ma znaczenia.

„Bonjour madame!” – przez cały korytarz krzyczy do mnie bohater „Psychozy”, upychając koszulę w spodniach. Mam ochotę uciec, także krzycząc, lecz z przerażenia. Pod prysznicem mnie nie dopadł, najwyraźniej od czasów Hitchcocka właściciele położonych na uboczu hoteli zmienili metody mordowania samotnie podróżujących kobiet. Jednym butem o rozmiarze 49 mógłby mnie rozdeptać. W zamian za oszczędzenie mi życia, prosi wystawienie hotelowi opinii w serwisie rezerwacyjnym. Ocalałam. Tym razem.

Budzę się razem z małym miastem przygniecionym nieskończoną katedrą. Jak się żyje w jej cieniu? – zadaję sobie pytanie, mijając średniowieczny dom wystawiony na sprzedaż. Może to jeden z tych karolińskich budynków, rzadkość nawet we Francji, w której średniowiecze jest obecne wszędzie, najbardziej w mało higienicznych obyczajach jej mieszkańców? Starsi panowie ciągną wózki, które zaraz wypełnią bagietkami, warzywami, różnymi rodzajami mięs. Z zazdrością patrzę na wystawę sklepu mięsnego. Przypomina sklep z cukierkami – dobra poukładano elegancko, bo ekspozycja żywności we Francji to połowa smaku. Równie pięknie będzie wyglądało wieczorem na talerzach Beauvaisiens, gdy ja, jeśli mi się uda, ugotuję jakże polską botwinkę z ogórkami kiszonymi, zabieloną prawdziwą śmietaną.

Z moim „sandwich jambon-beurre” podchodzę do katedry. Grupa turystów australijskich usiłuje sforsować bramę. Nie uda im się. Po raz kolejny i ja się odbijam od wrót najwyżej sięgającej nieba świątyni średniowiecznej Europy. Sandwich rekompensuje mi brak wysublimowanych przeżyć historyka. Wyśmienita bagietka i jedyny w świecie sposób przygotowywania kanapek, w których czuć smak cienkich kawałków sera i szynki oraz słonego masła.

Siadam w kawiarni. Obok mnie sami mężczyźni. Przechodząca obok pani w średnim wieku poprawia czerwoną szminkę na ustach, gdy dziecko wpatruje się we mnie, stukającą na laptopie. Czas do domu. Autobus – samolot – autobus. Tym razem to nie relaksacyjny na zmianę ciepły i zimny prysznic. Tym razem to powrót. Czeka mnie dziesięć dni w domu. Czas świętować, zapomniawszy o Beauvais, katedrze i francuskich smakach.

Ale nie wyjadę bez ostatniej wieczerzy. Nie wyjadę, nie zjadłszy steka. Zwykłego steak-frites na podparyskim lotnisku Beauvais-Tillé. Jest bavette de boeuf, czyli łata wołowa. Zachęcam, byście zanim przejdziecie przez na tym lotnisku wyjątkowo kretyńską kontrolę bagażu, zjedli pożegnalnego woła w jedynej restauracji w Terminalu 2.

PS Przy okazji poszukiwań ładnego zdjęcia fantastycznych tapiserii flandryjskich dowiedziałam się, że na Wawelu znajduje się jedna z najcenniejszych europejskich tapiserii flandryjskich, z serii Historii Rycerza z łabędziem. Najwyższy czas wybrać się znowu na Wawel, bo coś przegapiłam.




piątek, 21 czerwca 2013

Święto samotności (Beauvais)

Spotkałam ich dziś wszystkich na ulicach miasta. Mniej niż 55 tysięcy mieszkańców wyległo na bruk tylko po to, by stanąć mi na drodze do hotelu. Dorośli i dzieci unosili się jak oszaleli nad ziemią, w chaotycznym ruchu przeczącym francuskiej organizacji. Całe miasto drżało od Święta Muzyki, tylko dwie osoby były samotne. Katedra i ja.

Dojeżdżając do Beauvais pociągiem, w ostatniej minucie przed ostatnim przystankiem na trasie, przez okna widać katedrę, która przerasta miasto dziesięciokrotnie. Kamienne i ceglane fundamenty domów pamiętają pewnie czasy budowy świątyni, ale widocznie ich nie podlewano, nie urosły jak ona. Z pociągu można dostrzec wyraźnie, jak katedra nie pasuje do nich. Jak nad nimi dominuje, nie mając zarazem z nimi nic wspólnego. Uzurpatorka. Zła macocha, która wysysa wszystkie soki z tej ziemi.

Turystów w Beauvais spodziewano się niezliczoną liczbę. Lotnisko tanich linii miało ich tu ściągnąć. Kilka hoteli sieciowych powstało specjalnie w okolicach lotniska i nawet w samym mieście. Co z tego, skoro sztucznie wstawiona katedra, urbanistyczny fotomontaż, nie ma siły, by przyciągnąć nawet miejscowych, nie mówiąc o turystach? Mieszkańcy Beauvais objawili mi się dzisiaj po raz pierwszy, za to stawili się karnie wszyscy. Do tej pory w czasie pobytów tutaj wydawało mi się, że mieszkają tu wyłącznie kelnerzy i niemrawi sprzedawcy biletów do katedry (zawsze mówiący: „zamknięta”).

Katedra i ja połączyłyśmy się dzisiaj w naszej samotności: ona w swojej wielkiej samotności, ja mojej małej samotności. 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Perspektywa zależy od punktu siedzenia (Jacques Sojcher)

Taki na przykład Jacques Sojcher jest według francuskiej Wikipedii „belgijskim pisarzem języka francuskiego, urodzonym w Brukseli 8 wrześnie 1939, z ojca Słowaka i matki Polki”. Sojcher – takie nazwisko od razu budzi podejrzliwość w prawdziwej Polce ukrytej we mnie (żartuję, błagam, proszę pamiętać, że żartuję). Szukam w Google'u. Wchodzę nawet na LinkedIna pana Sojchera. Dopiero wpisując w wyszukiwarce „Jacques Sojcher juif”, otrzymuję oczekiwane wyniki.

Żarty żartami. To dobry pisarz, dobry filozof. Jaka przyjemność czytać, że miał „ojca Słowaka, a matkę Polkę”, bez przymusowego identyfikowania jego pochodzenia etnicznego.

Sam Jacques Sojcher wypowiedział się na temat relacji belgijskich Żydów z Izraelem i, ogólnie, multikulturowego społeczeństwa. Dobre, ważne słowa. Szkoda, że tylko po francusku.

sobota, 15 czerwca 2013

Nieziemska muzyka

Poza Miserere mei Allegriego, koncertem fortepianowym d-moll Brahmsa i Imagine Lennona jest jeszcze wiele nieziemskich utworów. Oto kolejny:

piątek, 14 czerwca 2013

Pożegnania

Niektóre pożegnania są dobre, bo wie się, że żegnana osoba jedzie ku szczęściu. Uważaj na siebie, A.!

czwartek, 13 czerwca 2013

Chłopięce soprany

Obiecałam sobie, że nie będę narzekać. W sprawie chłopięcych sopranów zatem dwie wersje wpisu.

1. Chłopięce soprany – wersja na „nie”

Nie mogę znieść fałszujących, piskających chłopców, na palce wspinających się, by spełnić perwersyjne marzenia kompozytorów. Te marzenia powstawały w epoce, gdy pojęcie „dziecko” nie znaczyło zbyt wiele i, zgodnie z dzisiejszymi normami, realizowało standardowo skrywane, a istniejące przecież, pedofilskie pragnienia społeczeństwa.
Nie mogę spokojnie patrzeć na chóry chłopięce dzisiaj, na podtrzymywanie tej tradycji, tak absurdalnej w ewangelickim świecie, w którym nawet pastorzy zamienili się w pastorki, ale chór chłopięcy musi chłopięcy pozostać. Nie mogę patrzeć na chóry chłopięce przy filharmoniach i męsko-chłopięce przy uczelniach wyższych – relikty patriarchalnej władzy mężczyzn nad kobietami.
Nie chodzę więc na koncerty, na których chłopięce chóry występują, nie słucham nagrań z sopranami chłopięcymi. To drugie jest trudne, przede wszystkim przez Bacha.

2. Chłopięce soprany – wersja na „tak”

Od chłopięcych sopranów zdecydowanie wolę żeńskie głosy. Pełniejsze, rozwinięte, dojrzalsze lub po prostu dorosłe.



Jak widać, mam więcej do powiedzenia na „nie” niż na „tak”. Muszę nad tym popracować.

środa, 12 czerwca 2013

Sensacja aukcyjna (Picasso)

Na polskiej aukcji pojawi się Picasso. Pójdzie za milion?
Cena mnie mało interesuje. Ciekawsze jest nieodrobienie lekcji ani przez Dom Aukcyjny Rempex, ani przez „Rzeczpospolitą”. Przywołany w artykule „dyrektor literacki teatru”, Jacques Prévert, który wprowadził Witolda-K w artystyczne środowisko Paryża”, to jeden z najważniejszych poetów francuskich XX wieku.



Jedna z najpiękniejszych piosenek, które Yves Montand śpiewał, do słów Préverta z muzyką Kosmy. 

Zachwyt (reklama)

Rzadko reklama wprawia mnie w taki zachwyt. Połączenie elegancji, pięknych słów i pomysłu. Harmonia.



Proszę o odrobinę tej harmonii. 

wtorek, 11 czerwca 2013

Pojutrze (złamany obcas)

Wtorek. Ubrałam się rano do butów. Po czym, na dywaniku przy łóżku, odłamałam obcas. Na trzech gwoździach osadzony; jeden z nich się wygiął. Bez kleszczyków nie było mowy o wyprostowaniu. Podreptałam do szewca.
– Na czwartek będzie.
– Na czwartek? – zdziwiłam się – myślałam, że to pięć minut i po sprawie.
– Najwcześniej na jutro po 16.00 będzie po sprawie. – grzecznie powiedział szewc i spytał, czy płacę teraz, czy przy odbiorze.

Czasem pięć minut i po sprawie ciągnie się od wtorku do czwartku, najwcześniej do środy po 16.00.

niedziela, 9 czerwca 2013

Papierowi bohaterowie („Norwegian Wood”)

Przebrnęłam przez pierwszą książkę osławionego Murakamiego Haruki. Poprzednie podejścia doprowadzały mnie do dwudziestej, góra trzydziestej strony i odłożenia każdej z pozycji. Tym razem słuchałam „Norwegian Wood” – częściowo w czasie jazdy na rowerze stacjonarnym, częściowo w samolocie – i może dlatego je skończyłam (choć, przyznaję, ostatnie dwa rozdziały odsłuchałam po półrocznej przerwie...).

Mam kilka wrażeń, które nie zmieściły się w jednozdaniowej recenzji. Przede wszystkim prawdy objawione głoszone przez Murakamiego są – jak dla mnie – tylko jeden stopień wyżej postawione niż prawdy Coelho. Niewątpliwie zostały lepiej napisane, niemniej jednak to chwilami zlepek banałów. Rozumiem, że dla zamkniętych w sobie, zakleszczonych w normach obyczajowych Japończyków ta książka musiała stać się odkryciem, nowym „objawieniem”, poradnikiem, jak radzić sobie z życiem lub, raczej, co zrobić, by nie zacząć sobie nie radzić z życiem, jak bohaterowie Murakamiego.

Bohaterowie Murakamiego zaś są papierowi, żyją w nieprawdziwych, papierowych problemach, poruszają się między tym, co trzeba tradycyjnie a tym, co trzeba, by być nowoczesnym człowiekiem. Nie wychylają się, a jeśli zaczynają odczuwać brak związku z rzeczywistością, to z niej rezygnują, popełniając samobójstwo. Nie są dla mnie wiarygodni, mają trzewia z papieru. Przychodzi mi na myśl porównanie z pisarstwem Orhana Pamuka, gdzie młodzi, dorastający, mają prawdziwsze problemy i zbudowani są z ciała i mięśni opinających kościec.

Zastanawiam się nad fenomenem tej książki. Kto może mi to wyjaśnić, bo najpewniej jest tak, że czegoś nie zrozumiałam.

Szkoda mi piosenki Beatlesów; Norwegian Wood należy do moich najulubieńszych.




piątek, 7 czerwca 2013

Widok z okna (Beauvais)

Świadectwo próżności właściwej tylko religiom.


Mam je za oknem. Wyglądam co chwilę, sprawdzam, czy potężny kawałek średniowiecza nadal tam stoi.  


Poranny atak (słowa)

Obudził mnie atak słów: kropki gładko przechodziły przez tkankę miękką, ale przecinki wcinały się, zahaczały, rozrywały mięśnie wewnątrz i nie dawały się łatwo wyjąć. Cyfra siedem zaklinowała się w obojczyku, wielokropek wystrzelony z karabinu maszynowego strzaskał piszczel.

Z całej książki, która mi się przyśniła, to tylko pozostało w głowie:
Z pogardą patrzą na mnie synowie kurew i córki parobków w drugim i trzecim pokoleniu, ci, wokół których zapach nawozu już się nie unosi, skutecznie zabity przez supermarketowe perfumy z przeceny. Patrzą z pogardą na mnie, bo bez zażenowania idę między nimi, ja, w pierwszym pokoleniu dziecko parobka i kurwy, rozsiewając te zapachy, które przypominają im, skąd przyszli i kim naprawdę pozostali.
 We śnie siadłam i zapisałam to zdanie, a po nim następne i następne. Gdy skończyłam, postawiłam ostatnią kropkę, zabliźniły się rany po tym ataku.

Niestety, był to tylko sen...

czwartek, 6 czerwca 2013

środa, 5 czerwca 2013

Dziwaczne szczęście

Chcę uniknąć pisania o głębi nieszczęść, które na mnie spadają, z każdej strony, po kolei. Skupię się zatem na szczęściu – takim szczęściu w moim stylu, dziwacznym nieco.

Trudno inaczej to określić. W ciągu ostatniego tygodnia kupiłam i wypiłam trzy różne Frugo (i ani jednego więcej), w trzech różnych miejscach. Wszystkie miały ten sam napis pod kapslem.

Trzy razy szczęście, pod rząd. Właśnie tak wyraża się moje szczęście. W drobiazgach.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

O, jak o wiele bardziej...

O, jak o wiele bardziej lubię w zachwyt popadać niż krytykować bez celu, tylko po to, by zaistnieć w pamięci jako narzekająca maruda.

niedziela, 2 czerwca 2013

Smaczne przyjemności



Trzy godziny w kuchni. Lepiej mi.

młoda kapusta
zupa pomidorowa na własnym bulionie warzywnym
ziemniaki w oliwie pieczone pod rozmarynem
weki z zupy soczewicowej z pomidorami
marchewka z bulionu do groszku

Leon Leyson - wspomnienia Ocalonego przez Schindlera

Czytam, że w sierpniu ukażą się wspomnienia Leona Leysona, najmłodszego z Żydów uratowanych przez Oskara Schindlera – a już porównuje się je do pamiętników Anny Frank.

Miałam okazję poznać go osobiście przy otwarciu muzeum w fabryce Schindlera w Krakowie. Kierowałam tym otwarciem i wielkim zaszczytem – największym, jaki mógł mnie spotkać – było organizowanie przyjazdu Ocalonych przez Schindlera do Krakowa. Leon Leyson przyjechał z żoną. Sprawiał wrażenie niezwykle kruchego człowieka. Jednak gdy zaczynał snuć opowieści – najrozmaitsze – patrzyłam na niego, jak na szkolnego kolegę, spotkanego po kilku latach utraconego kontaktu. Dobrze zapamiętałam jego przenikliwe, szalenie dobre oczy. To cecha wspólna wszystkich Ocalonych przez Schindlera, których spotkałam: dobro w oczach; w niektórych jeszcze figlarne błyski i chęć żartowania.

Będę starała się przeczytać książkę pana Leona. Nie potrafię jednak uwierzyć, że jego wspomnienia mogą przypominać dzienniki Anny Frank. Jej zapiski powstawały na bieżąco, gdy była dzieckiem; on spisuje post factum, od wydarzeń z czasów wojny dzieli go niemal 70 lat i sto udzielonych na ten temat wywiadów. Nie odbieram mu autentyczności (choć u jednego z Ocalonych, swoistej „Gwiazdy” Schindlera, widziałam już zautomatyzowanie opowieści – nie odpowiadał na pytania, lecz skandował wyuczony tekst Ocalonego), lecz podchodzę ostrożnie, zarazem z dużą nadzieją. 

sobota, 1 czerwca 2013

Dzisiaj

Dzisiaj będę czekać na wielkie wydarzenie, które jak zawsze nie przyjdzie. W tym roku będę bardziej czekać, a wydarzenie bardziej nie przyjdzie.

Urodziny. Wszystkiego dobrego, Aniu, Ci życzę, Twoja Ania.