czwartek, 29 czerwca 2023

Życie jako usługa – abonament na życie

W dużym mieście żył sobie spokojnie pewien facet. Gdy rano wychodził do pracy, brał albo samochód, albo hulajnogę na minuty – miał na nie abonament. W drodze słuchał radia, także z abonamentu, albo puszczał muzykę streamowaną z jednego z serwisów muzycznych w abonamencie (miał trzy, najpopularniejsze). Po pracy siadał w domu i czytał abonowane media. Czasem oglądał filmy w różnych serwisach streamingowych, za które także płacił miesięczne abonamenty. Miał nawet takie serwisy filmowe, których oficjalnie w jego kraju nie było, ale abonował dostęp do specjalnego VPN, umożliwiającego mu dostęp do nich. Stwierdziwszy, że prowadzi siedzący tryb życia, zaabonował dostęp do siłowni, trenera osobistego i, na wszelki wypadek, dodatkowo fizjoterapeuty, gdyby coś poszło nie tak.

Część usług opłacał co miesiąc, ale niektóre okazywały się znacznie tańsze, jeśli zapłacił z góry za rok, dwa–trzy lata, a niekiedy nawet za pięć. Na przykład abonament papierowego wydania czołowego miesięcznika amerykańskiego dla intelektualistów wychodził po parę groszy za numer, przy opłacie z góry na właśnie pięć lat. A do tego wysyłka była wtedy za darmo. Za darmo! 

Podpisał umowę na abonament na telefon i internet (dwuletnia umowa, ale opłaty rozłożono na kolejne miesiące). Zlecił dowożenie diety pudełkowej, która najtaniej wychodziła na umowę roczną, ale płatności można było rozłożyć kwartalnie. Kwartalnie też opłacał abonament na gaz i prąd, bo dostawcy także przeszli na system abonamentowy. 

W pracy ryczałtowo pobierano mu co miesiąc zaliczkę na podatki, których roczne rozliczenie zlecił, w abonamencie, księgowej. To ona mu zresztą wyliczyła, że może jeszcze swobodnie w abonamencie wziąć serwis do nauki języków (rocznie, w grupie „rodzinnej”, najtaniej), a od podatków będzie mógł sobie odliczyć abonament na internet. Nie zdecydował się, bo nie miał rodziny. 

Jego życie przypominało bajkę. Wszystko układało się tak pięknie. Miał całe życie w abonamencie i właśnie wtedy stracił pracę. 

Pierwszy miesiąc po zakończeniu okresu wypowiedzenia był jeszcze całkiem fajny, bo większość usług ciągle obowiązywała, 30 dni po wygaśnięciu umowy. Ale nagle 31 tego miesiąca poczuł się gorzej i na swoim smartfonie wybrał aplikację, która dawała mu dostęp do abonowanych usług lekarskich. „Twój abonament wygasł 30. dnia tego miesiąca” – taki komunikat przeczytał. Pech chciał, że ten miesiąc miał 31 dni, nie 30. Poczuł się jeszcze gorzej i pomyślał, że to może ten siedzący tryb życia. Wybrał się na siłownię, gdzie elektroniczna bramka nie przepuściła go na wejściu. Był jak ten kierowca auta tarasującego wyjazd z podziemnego parkingu, bo zapomniał, że opłatę za postój trzeba uregulować na parterze centrum handlowego, a nie trzy poziomy niżej. Przepraszał wszystkich stojących w kolejce, wycofując się z pochyloną głową, mamrocząc coś w rodzaju: „Słabe połączenie internetowe, chyba sieć winna, że nie mogę się zalogować do klubu”. 

Ale nie była to wina żelbetowych ścian, bo naprawdę wykonano je z regipsowu, tylko pomalowano, żeby udawały industralny look. Jego telefon milczał, bo także i abonament na teleusługi się skończył. Nie odczytał już wiadomości od fizjoterapeuty, że będzie mógł się z nim skontaktować po opłaceniu kolejnego okresu rozliczeniowego. 

Siedział w ciemnym i zimnym domu i zastanawiał się, co poszło nie tak. W którymś momencie ewidentnie przestał żyć, skończył się jego abonament na życie. Nie stać go było już na „LaaS” – Life-as-a-Service, życie jako usługę. 

Siedział w domu i zastanawiał się, czy – i w jaki sposób! – odnowić swoje samodzielne życie, standalone life. Na progu piętrzyły się groszowe numery czołowego amerykańskiego miesięcznika dla intelektualistów, ostatnie świadectwo tego, jak żyć na abonamencie. 

czwartek, 22 czerwca 2023

Ulubione (nie moje)

– Wpadłam tylko po to, by powiedzieć ci, że masz przepiękną sukienkę, zmykam, pa pa!

Wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Nie usłyszała podziękowań od właścicielki sukienki. 

– Stara już, stara ta sukienka, z rok już pewnie ma, kupiona „pod Halą” u mojej pani. Chodzę tam często do niej – zwróciła się do mnie, jedynej pozostałej słuchaczki, zamiast do drzwi – i wyszukuję sobie różne fajne ciuchy. Ma stragan na końcu, tam, gdzie kończą się warzywa, na końcu, patrząc od lodowiska. Na przedzie wyłożone są sweterki, takie dla pań, pani rozumie, niezbyt zachęcające, ale z tyłu... Jak się wejdzie w głąb, to jest bardzo dużo fajnych, bardzo stylowych ciuchów. Właścicielka ma zawsze pojedyncze ciuchy, najwyżej w dwóch rozmiarach, niedużo tego. Z Włoch sprowadza i nasze polskie też ma, super rzeczy. Mnie już dobrze zna i wie, czego szukam. Jak mnie widzi, od razu wyciąga coś, co mi się spodoba. Na wesele ostatnio kupiłam tam sukienkę i na wyjścia różne kupuję, a przede wszystkim takie codzienne rzeczy. Pani też ma takie swoje ulubione miejsca? 

Milczę. Zastanawiam się. Ona kontynuuje. 

– Zresztą tu, za rogiem, też mam taki ulubiony sklep. Nie warto się sugerować, jak się prezentuje na zewnątrz, bo to zupełnie nie mój styl. W środku za to można znaleźć takie firmy skandynawskie, których w ogóle nie znałam, a świetnie się je nosi. Po trzydzieści, po pięćdziesiąt złotych da się coś fajnego znaleźć. 

Zerknęła na zegarek.

– Lecę – z przestrachem oznajmiła. Zgasiła papierosa i uciekła z ogródka, zostawiając mnie przy sąsiednim stoliku w zdumieniu i w zastanowieniu, czy też mam takie ulubione miejsca do kupowania ciuchów. 



czwartek, 15 czerwca 2023

Uzależnienie od wolności (wykoszą nas)

Uczynić kogoś zależnym od siebie, czyli odebrać mu wolność. Zabrać to, co najcenniejsze w naszej części świata. Wiadomo, Polak – wolność, dwa bratanki – do użalania i do popychanki. 

A czy można być uzależnionym od wolności? 

Wyjechałam sobie na wieś spokojną, wesołą, siadłam pod lipą i usłyszałam, jak sąsiad włącza kosiarkę. Spoko, piątek, pomyślałam, przekosi i skończy. Następnego dnia rano obudził mnie świergot ptaków, który jednak szybko zastąpiło donośne „kukuryku” drugiej kosiarki. Kukusiarka. Spoko, skończy, jak przekosi – ten drugi, oczywiście, bo ten pierwszy już odpoczywał i pewnie tak samo jak mnie, w sobotni poranek, szlag go trafiał, że ktoś kosi. 


Wolnoć Tomku w swoim domku, ale i nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, chyba że to zamach na naszą osobistą wolność. Tego piątkowego sąsiada, tego sobotniego sąsiada i Tomka. Wolność w Polsce, otóż, zdobywa się wyłącznie przez uzależnienie kogoś od siebie. Oczywiście nie tak, że ten sobotni sąsiad tęskni za piątkowym sąsiadem i jego warkotem elektrycznej kosiarki i, odwrotnie, piątkowy o niczym innym nie marzy, tylko o warkocie spalinówki sobotniego sąsiada. To nie jest takie uzależnienie, jak niektórych od cukru. To czynienie sobie podporządkowanymi innych ludzi, bo moja wolność to podporządkowanie sobie innych. 

A tymczasem wolność – zarówno moją, jak i wspólnoty – uzyskuje się dzięki podporządkowywaniu siebie, nie innych. Jak to, wolność przez podporządkowanie się? Już Oświeceni widzieli, że wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się dobro ogółu. Już pozytywiści wiedzieli, że praca u podstaw może wykrzesać społeczeństwo, które w XX wieku nazwano obywatelskim. Obywatelskim, zresztą, w tym samym kontekście, co francuskie oświeceniowe citoyenneté. Jestem obywatelką, jestem odpowiedzialna nie tylko za mój kandydowski ogródek, ale i za to, by ogródki moich sąsiadów kwitły. 

Tymczasem mój ogródek musi być koszony wtedy, kiedy ja tego zachcę... To zresztą jeden z powodów, dla których nie mogłabym mieszkać na wsi lub na przedmieściu. Moja Wspólnota mieszkaniowa kosi raz na kwartał (czy jakoś tak), natomiast na osiedlu domków, obojętne – wiejskich czy przedmiejskich – każdy kosi, kiedy mu pasi. Każdy jeden taki Tomek w swoim domku. 

Kiedyś chwilę dłuższą spędziłam na wsi niemieckiej – nie tylko niemieckiej, ale i bawarskiej (!). W takiej prawdziwej alpejskiej wiosce. Kosić głośnymi urządzeniami można było tylko w wyznaczone dni tygodnia, a i w te dni – tylko w wyznaczonych godzinach. Sobota 8 rano odpadała. Poniedziałek 8 rano zresztą też (o tej godzinie kosiarki wysłane przez moją Wspólnotę wjeżdżają na osiedle; dla mnie to niemal jak westernowy atak jakiejś bandy na hacjendę, o świcie). 

No dobra, użalam się, jak prawdziwa Polka. Te dwie, może trzy godziny koszenia w piątek i w sobotę mi nieco zaszkodziły. Ale jak inaczej budować świadomość po pierwsze polegania na sobie, a po drugie wspólnoty? Ja wiem, że on wie, że on wie, że ja wiem, że się kosi wtedy, kiedy pasuje to wspólnocie... Inaczej się wykosimy. A nawet wykaszamy. 

piątek, 9 czerwca 2023

Lokalnie, czyli na piechotę

Lubię chodzić. Iść na piechty, jak mawiała moja babcia. Na nogach – jak zwierzę – zatchnąłby się klasyk. A ja po prostu lubię chodzić – bliżej, dalej, po coś, po nic, dokądś, donikąd, z kimś, sama. Jeśli nie chodzę, to jadę rowerem, ale nie o rowerach tu będzie. 

Chodzenie ma jedną wadę i same zalety. Pochłania mianowicie bardzo dużo czasu. Po namyśle i napisaniu tych słów uznaję, że jest to jednak zaleta. Lubię więc iść, bez względu na to, ile to czasu zajmuje. Poza tym chodzenie jest zdrowe, sprzyja rozmyślaniu, można, idąc, słuchać książek lub ciekawych podcastów, można słuchać muzyki i iść w jej rytmu lub wbrew jej rytmowi, można też nie słuchać niczego, poza biciem własnego serca lub stukaniem obcasów o bruk.

Największą zaletą chodzenia jest jednak to, że chodzenie jest lokalne. Kiedyś mieszkałam na warszawskim Dolnym Mokotowie, „w centrum” – jak mi powiedziano. Jako krakowianka, przyzwyczajona, że centrum przemyka się na piechotę, wybrałam się tym sposobem z pracy – przy Placu Zamkowym – do domu. Po godzinie siadłam na ławce w Łazienkach, zmęczona, spocona, mając jeszcze cały park do przejścia, a jednocześnie szczęśliwa, że tyle przeszłam i jeszcze tyle drogi przede mną. Tego dnia zrozumiałam, że definicja „centrum” zależy od miasta i że w Warszawie do pracy raczej nie chodzi się na nogach, bo chodzenie jest lokalne.

Jeśli się założy, że wszystko, co powinno być potrzebne do życia, powinno również być w zasięgu nóg, świat staje się prostszy. Zaczynając od pracy: przejście z sypialni do biura zajmuje mi jakieś pięć sekund – bo pracuję zdalnie i komputer jest w sąsiednim pokoju. To, oczywiście, duże ułatwienie, nie każdy może sobie na to pozwolić, ale myślę, może naiwnie, że w tym kierunku, w wielu zawodach, zmierza świat. Jeszcze zresztą niedawno chodziłam do pracy, która po krótkiej analizie tras tramwajów okazała się położona bliżej na piechotę niż krakowskim zbiorkomem, a jeszcze bliżej na rowerze. To właśnie częściowo dzięki tej pracy pojawił się w naszej rodzinie nowy rower, e-Gazelle, i właśnie dlatego częściej jeżdżę, niż chodzę w ostatnich latach. 

Zakupy? Robię lokalnie: w sklepie niewielkopowierzchniowym za rogiem, a warzywa i owoce na stoisku nieopodal, zresztą tuż obok najbliższego przystanku tramwajowego. Znam całą obsługę, znam ich powtarzane wielokrotnie dowcipy i anegdoty, widzę, kiedy są w gorszym nastroju i pytam, czy wszystko w porządku i czy jakoś mogę wspomóc. To sklep sieciowy, a jednak jakiś taki... bliski. Lokalny. Aż dziw bierze, że nie można w nim kupować „na zeszyt”, bo taką mamy komitywę z państwem z obsługi, żeby gdyby zdarzyło mi się przyjść bez pieniędzy/bez karty, to mogłabym zapłacić „jutro”. No, niestety, nie mogę... Sieciówka to coś innego niż rodzinne sklepiki z mojego dzieciństwa. 

Lokalnie, na piechotę, chciałabym też chodzić po dobry chleb, ale, niestety, tego dobra w zasięgu moich nóg i możliwości czasowych nie ma. Jeździmy więc rowerem na starą „dzielnię” do piekarni, którą lubię od wielu, wielu lat, tradycyjnej, ciągle nieuginającej się potrzebom nowych ludzi. Żytni, żytni razowy i przede wszystkim fenomenalne sztangielki to podstawa naszego chlebożerstwa. Szczęśliwie znakomite lody mam za rogiem i bardzo często idę na nie piechotką albo wracając rowerem z bliższych czy dalszych wypraw, zajeżdżam. Nie muszę nawet mówić, jakie smaki zamawiam, bo „Pan od lodów” wszystkie moje ulubione smaki zna doskonale i potrafi je sam komponować dla mnie. 

Moje potrzeby ruchu zaspokajają dla mnie bulwary nadwiślańskie, które przemierzam na kijkach albo biegiem, a jeśli wyrośnie we mnie bardziej wyrafinowane pragnienie sportu, to lokalny klub gimnastyczny jest położony w odległości mniej niż kwadransa szybkim marszem. Basen całkiem niedawno wybudowano specjalnie dla mnie – odbieram to personalnie – trzeba „aż” przejść przez ulicę. Nawet na rower nie opłaca się wsiadać... Ale z „lokalnością” jest tak jak z definicją „centrum”: do pięciu przystanków jestem nadal na „mojej dzielni”, nadal jestem „lokalnie”.  


Gdy zapragnę wyjść do restauracji, mogę wybrać się do bistro niemal za rogiem – spacer dziesięciominutowy. Manicure i pedicure zrobię w odległości 5 minut od domu. Po przejściu niecałych 30 minut leniwym krokiem po bulwarach – lub przejeździe 7-minutowym plus zapięcie roweru – odwiedzę lekarza i dam sobie pobrać krew, która – uwierzcie mi! – po takim spacerze czy przejażdżce znacznie lepiej spływa do fiolek. A gdybyście wiedzieli, jak rośnie ciśnienie po lekkim wysiłku fizycznym w drodze do przychodni... Oh là là, zabroniono mi je nawet mierzyć od razu, kazano odczekać przynajmniej chwilę.

Dobra kultury? Księgarnię mam w internecie, a na koncerty czy do opery, no cóż, jadę rowerem lub tramwajem – nie można mieć lokalnie wszystkiego, choć „opera w każdej dzielnicy” brzmi jak miłe moim uszom hasło wyborcze. Moim lokalnym kinem jest spory multiplex, co poradzę na to, że poza tzw. ścisłym centrum nie ma kin studyjnych?

Tu jest chyba jedyny zgrzyt. Założenie, że poza centrum niektóre towary i usługi nie mają sensu.

Oceniam więc dostępność towarów i usług w minutach na nogach. Dobra – lokalna – odległość to kwadrans. Pół godziny jest akceptowalne. Pewnie, wzruszycie ramionami, samochodem pokonałabym tę trasę w pięć minut. A co jeśli deszcz pada? Olaboga! Wtedy moknę – jak zwierzę, by znowu przywołać klasyka, lub rozkładam parasol i mam deszcz także w nogach. A nawet czasem w butach. I co z tego?

Chodzenie ma wiele zalet i jedną wadę – jednak stwierdzam po napisaniu tego wszystkiego. Zbyt wiele przy chodzeniu się rozmyśla. Książka czasem mi ucieka, tracę wątek, bo rozkładam w myślach to, co ostatnio się wydarzyło lub to, nad czym w tej chwili pracuję. Czy dochodzę dokądś? Albo: czy dochodzę do czegoś? Nie wiem. W chodzeniu nie chodzi o to, by dojść, ale by iść.

Idźcie!