Lubię chodzić. Iść na piechty, jak mawiała moja babcia. Na nogach – jak zwierzę – zatchnąłby się klasyk. A ja po prostu lubię chodzić – bliżej, dalej, po coś, po nic, dokądś, donikąd, z kimś, sama. Jeśli nie chodzę, to jadę rowerem, ale nie o rowerach tu będzie.
Chodzenie ma jedną wadę i same zalety. Pochłania mianowicie bardzo dużo czasu. Po namyśle i napisaniu tych słów uznaję, że jest to jednak zaleta. Lubię więc iść, bez względu na to, ile to czasu zajmuje. Poza tym chodzenie jest zdrowe, sprzyja rozmyślaniu, można, idąc, słuchać książek lub ciekawych podcastów, można słuchać muzyki i iść w jej rytmu lub wbrew jej rytmowi, można też nie słuchać niczego, poza biciem własnego serca lub stukaniem obcasów o bruk.
Największą zaletą chodzenia jest jednak to, że chodzenie jest lokalne. Kiedyś mieszkałam na warszawskim Dolnym Mokotowie, „w centrum” – jak mi powiedziano. Jako krakowianka, przyzwyczajona, że centrum przemyka się na piechotę, wybrałam się tym sposobem z pracy – przy Placu Zamkowym – do domu. Po godzinie siadłam na ławce w Łazienkach, zmęczona, spocona, mając jeszcze cały park do przejścia, a jednocześnie szczęśliwa, że tyle przeszłam i jeszcze tyle drogi przede mną. Tego dnia zrozumiałam, że definicja „centrum” zależy od miasta i że w Warszawie do pracy raczej nie chodzi się na nogach, bo chodzenie jest lokalne.
Jeśli się założy, że wszystko, co powinno być potrzebne do życia, powinno również być w zasięgu nóg, świat staje się prostszy. Zaczynając od pracy: przejście z sypialni do biura zajmuje mi jakieś pięć sekund – bo pracuję zdalnie i komputer jest w sąsiednim pokoju. To, oczywiście, duże ułatwienie, nie każdy może sobie na to pozwolić, ale myślę, może naiwnie, że w tym kierunku, w wielu zawodach, zmierza świat. Jeszcze zresztą niedawno chodziłam do pracy, która po krótkiej analizie tras tramwajów okazała się położona bliżej na piechotę niż krakowskim zbiorkomem, a jeszcze bliżej na rowerze. To właśnie częściowo dzięki tej pracy pojawił się w naszej rodzinie nowy rower, e-Gazelle, i właśnie dlatego częściej jeżdżę, niż chodzę w ostatnich latach.
Zakupy? Robię lokalnie: w sklepie niewielkopowierzchniowym za rogiem, a warzywa i owoce na stoisku nieopodal, zresztą tuż obok najbliższego przystanku tramwajowego. Znam całą obsługę, znam ich powtarzane wielokrotnie dowcipy i anegdoty, widzę, kiedy są w gorszym nastroju i pytam, czy wszystko w porządku i czy jakoś mogę wspomóc. To sklep sieciowy, a jednak jakiś taki... bliski. Lokalny. Aż dziw bierze, że nie można w nim kupować „na zeszyt”, bo taką mamy komitywę z państwem z obsługi, żeby gdyby zdarzyło mi się przyjść bez pieniędzy/bez karty, to mogłabym zapłacić „jutro”. No, niestety, nie mogę... Sieciówka to coś innego niż rodzinne sklepiki z mojego dzieciństwa.
Chodzenie ma jedną wadę i same zalety. Pochłania mianowicie bardzo dużo czasu. Po namyśle i napisaniu tych słów uznaję, że jest to jednak zaleta. Lubię więc iść, bez względu na to, ile to czasu zajmuje. Poza tym chodzenie jest zdrowe, sprzyja rozmyślaniu, można, idąc, słuchać książek lub ciekawych podcastów, można słuchać muzyki i iść w jej rytmu lub wbrew jej rytmowi, można też nie słuchać niczego, poza biciem własnego serca lub stukaniem obcasów o bruk.
Największą zaletą chodzenia jest jednak to, że chodzenie jest lokalne. Kiedyś mieszkałam na warszawskim Dolnym Mokotowie, „w centrum” – jak mi powiedziano. Jako krakowianka, przyzwyczajona, że centrum przemyka się na piechotę, wybrałam się tym sposobem z pracy – przy Placu Zamkowym – do domu. Po godzinie siadłam na ławce w Łazienkach, zmęczona, spocona, mając jeszcze cały park do przejścia, a jednocześnie szczęśliwa, że tyle przeszłam i jeszcze tyle drogi przede mną. Tego dnia zrozumiałam, że definicja „centrum” zależy od miasta i że w Warszawie do pracy raczej nie chodzi się na nogach, bo chodzenie jest lokalne.
Jeśli się założy, że wszystko, co powinno być potrzebne do życia, powinno również być w zasięgu nóg, świat staje się prostszy. Zaczynając od pracy: przejście z sypialni do biura zajmuje mi jakieś pięć sekund – bo pracuję zdalnie i komputer jest w sąsiednim pokoju. To, oczywiście, duże ułatwienie, nie każdy może sobie na to pozwolić, ale myślę, może naiwnie, że w tym kierunku, w wielu zawodach, zmierza świat. Jeszcze zresztą niedawno chodziłam do pracy, która po krótkiej analizie tras tramwajów okazała się położona bliżej na piechotę niż krakowskim zbiorkomem, a jeszcze bliżej na rowerze. To właśnie częściowo dzięki tej pracy pojawił się w naszej rodzinie nowy rower, e-Gazelle, i właśnie dlatego częściej jeżdżę, niż chodzę w ostatnich latach.
Zakupy? Robię lokalnie: w sklepie niewielkopowierzchniowym za rogiem, a warzywa i owoce na stoisku nieopodal, zresztą tuż obok najbliższego przystanku tramwajowego. Znam całą obsługę, znam ich powtarzane wielokrotnie dowcipy i anegdoty, widzę, kiedy są w gorszym nastroju i pytam, czy wszystko w porządku i czy jakoś mogę wspomóc. To sklep sieciowy, a jednak jakiś taki... bliski. Lokalny. Aż dziw bierze, że nie można w nim kupować „na zeszyt”, bo taką mamy komitywę z państwem z obsługi, żeby gdyby zdarzyło mi się przyjść bez pieniędzy/bez karty, to mogłabym zapłacić „jutro”. No, niestety, nie mogę... Sieciówka to coś innego niż rodzinne sklepiki z mojego dzieciństwa.
Lokalnie, na piechotę, chciałabym też chodzić po dobry chleb, ale, niestety, tego dobra w zasięgu moich nóg i możliwości czasowych nie ma. Jeździmy więc rowerem na starą „dzielnię” do piekarni, którą lubię od wielu, wielu lat, tradycyjnej, ciągle nieuginającej się potrzebom nowych ludzi. Żytni, żytni razowy i przede wszystkim fenomenalne sztangielki to podstawa naszego chlebożerstwa. Szczęśliwie znakomite lody mam za rogiem i bardzo często idę na nie piechotką albo wracając rowerem z bliższych czy dalszych wypraw, zajeżdżam. Nie muszę nawet mówić, jakie smaki zamawiam, bo „Pan od lodów” wszystkie moje ulubione smaki zna doskonale i potrafi je sam komponować dla mnie.
Moje potrzeby ruchu zaspokajają dla mnie bulwary nadwiślańskie, które przemierzam na kijkach albo biegiem, a jeśli wyrośnie we mnie bardziej wyrafinowane pragnienie sportu, to lokalny klub gimnastyczny jest położony w odległości mniej niż kwadransa szybkim marszem. Basen całkiem niedawno wybudowano specjalnie dla mnie – odbieram to personalnie – trzeba „aż” przejść przez ulicę. Nawet na rower nie opłaca się wsiadać... Ale z „lokalnością” jest tak jak z definicją „centrum”: do pięciu przystanków jestem nadal na „mojej dzielni”, nadal jestem „lokalnie”.
Moje potrzeby ruchu zaspokajają dla mnie bulwary nadwiślańskie, które przemierzam na kijkach albo biegiem, a jeśli wyrośnie we mnie bardziej wyrafinowane pragnienie sportu, to lokalny klub gimnastyczny jest położony w odległości mniej niż kwadransa szybkim marszem. Basen całkiem niedawno wybudowano specjalnie dla mnie – odbieram to personalnie – trzeba „aż” przejść przez ulicę. Nawet na rower nie opłaca się wsiadać... Ale z „lokalnością” jest tak jak z definicją „centrum”: do pięciu przystanków jestem nadal na „mojej dzielni”, nadal jestem „lokalnie”.
Gdy zapragnę wyjść do restauracji, mogę wybrać się do bistro niemal za rogiem – spacer dziesięciominutowy. Manicure i pedicure zrobię w odległości 5 minut od domu. Po przejściu niecałych 30 minut leniwym krokiem po bulwarach – lub przejeździe 7-minutowym plus zapięcie roweru – odwiedzę lekarza i dam sobie pobrać krew, która – uwierzcie mi! – po takim spacerze czy przejażdżce znacznie lepiej spływa do fiolek. A gdybyście wiedzieli, jak rośnie ciśnienie po lekkim wysiłku fizycznym w drodze do przychodni... Oh là là, zabroniono mi je nawet mierzyć od razu, kazano odczekać przynajmniej chwilę.
Dobra kultury? Księgarnię mam w internecie, a na koncerty czy do opery, no cóż, jadę rowerem lub tramwajem – nie można mieć lokalnie wszystkiego, choć „opera w każdej dzielnicy” brzmi jak miłe moim uszom hasło wyborcze. Moim lokalnym kinem jest spory multiplex, co poradzę na to, że poza tzw. ścisłym centrum nie ma kin studyjnych?
Tu jest chyba jedyny zgrzyt. Założenie, że poza centrum niektóre towary i usługi nie mają sensu.
Oceniam więc dostępność towarów i usług w minutach na nogach. Dobra – lokalna – odległość to kwadrans. Pół godziny jest akceptowalne. Pewnie, wzruszycie ramionami, samochodem pokonałabym tę trasę w pięć minut. A co jeśli deszcz pada? Olaboga! Wtedy moknę – jak zwierzę, by znowu przywołać klasyka, lub rozkładam parasol i mam deszcz także w nogach. A nawet czasem w butach. I co z tego?
Idźcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz