środa, 26 kwietnia 2017

Prawda tkwi we frytkach




Spacery na krakowskich Plantach we wczesnym dzieciństwie kojarzą mi się z wąchaniem. Szłam za rękę lub biegałam, węsząc jak tropiący pies. Szukałam śladu zapachu tłuszczu, starego, spalonego, zgęstniałego. Oznaczał frytkarnię. Byłam wtedy bardzo mała, miałam pewnie mniej niż cztery lata, gubiłam się na Plantach, nie umiałam zapamiętać, w którym dokładnie miejscu są kioski, w których pani w białym czepku łowi frytki metalowymi narzędziami w pryskającym tłuszczu. Bezbłędnie ten zapach wychwytywałam z oddali, zanim jeszcze kiosk można było dojrzeć pośród bujnej roślinności czy zza kop śniegu. Dostawałam moje dziesięć deko – w ten sposób nauczyłam się, że dziesięć deko równa się stu gramom – obficie posolone przez panią w okienku ze słoika, w którego pokrywce ktoś gwoźdźmi wybił dziurki.

Frytki były nierówne: jedne krótsze, drugie dłuższe, grubsze i chudsze, jedne bardziej, drugie mniej przysmażone, jeszcze inne wręcz spalone. Później, jako dorosła, dowiedziałam się, że to czarne, spalone w rozgrzanym tłuszczu, nazywa się akrylamid i przyczynia się do rozwoju nowotworów układu pokarmowego. Zimą tłuszcz na nich zastygał, latem szarobura papierowa torebka, w której je podawano, parzyła w palce. Za frytki dałabym się pokroić żywcem. Rytualne ich smażenie odbywało się w domu na Sylwestra. Czułam się taka dorosła, mogąc siedzieć z mamą, tatą, babcią do Nowego Roku przy frytkach, na które ziemniaki sama kroiłam. Tak nauczyłam się, skąd brały się raz krótkie, raz długie frytki.

Przyszło liceum i przyszedł do Krakowa McDonald's, a wraz z nim frytki równej długości i równej szczupłości. Smakowały mi średnio, przede wszystkim brakowało im tego zapachu starego tłuszczu, a zwłaszcza wywąchiwania w powietrzu jego śladów. Na frytki z McDonalds'a i innych amerykańskich, a potem już nie tylko amerykańskich garkuchni się nie czekało. Zresztą frytek, jak się dowiedziałam, nie robiło się już z ziemniaków, tylko z papki ziemniaczanej – tylko dlatego mogły być równej długości i szczupłości, a nawet karbowane. A ja godziny spędziłam, zastanawiając się, czy można byłoby kroić ziemniaki falowanym nożem i błagałam mamę, by z któregoś z filharmonicznych wyjazdów zagranicznych przywiozła mi falowany nóż do karbowanych frytek. Nikt już frytek nie kroił. Mrożone można było kupić w każdym sklepie – przestały być atrakcją spacerów i Sylwestra. Sam Sylwester zaś stał się obowiązkową imprezą, na której celem było chlanie, a nie obieranie, krojenie ziemniaków, smażenie, czekanie, smażenie, czekanie, jedzenie, smażenie, czekanie, smażenie... ech.

Wreszcie każda wizyta w Belgii stała się małym Sylwestrem. Pomyślałam: oto kraj dla mnie, kraj, w którym celebruje się frytki tak, jak im się to należy. Tak małym, jak i dużym, czasem krótkim, niekiedy długim, grubszym i chudszym, pełnym akrylamidu i nawet niedosmażonym oddaje się równą cześć, bo ziemniak na nią zasługuje. Obowiązkowy sos tartare, własnoręcznie kręcony majonez, a nade wszystko stek stały się najukochańszymi towarzyszami moich frytek idealnych. Ale ciągle myślałam, że to tylko moja obsesja, którą wyhodowałam na spacerach po krakowskich Plantach i która znalazła podatny grunt do rozwoju we Francji czy Belgii, po których miałam okazję się poniewierać. Wróciłam do tradycji: Sylwester to frytki. Ziemniaki się obiera, kroki, smaży, czeka, smaży, czeka, je i czeka (bo się trawi). Smaży, czeka, smaży, czeka, je i trawi.

Nagle frytki wróciły! Belgijskie frytki, w papierowych rożkach, z sosem tartare, przyprawami, chude, grube, krótkie i długie, różnorodne, wróciły. W byle burgerowni można je zamówić na talerzu, w byle kiosku dostać do ręki. Coraz mniej miejsc oferuje frytki sztuczne, z ziemniaczanej papki, krojone równo, by wszystkie wyglądały tak samo i smażyły się w równym tempie. Dzisiejsze modne frytki są znowu różnorodne, wróciły takie. Szkoda, że wraz z nimi powróciła moda na jednolitość, która z kolei odchodzi wraz z niedobrymi, sztucznymi, mrożonymi frytkami z torebki.

Bo na świecie wszystko wraca. Ołówkowe spódnice, spodnie do kolan, nawet długie włosy u poważnych mężczyzn. Wraca moda na różnorodność we frytkach, by ustąpiła moda na jednolitość w tych, którzy te frytki jedzą. Frytki długie, krótkie, chude i grube, przypalone i niedosmażone jedzą przedstawiciele idealnego narodu, jednolitego, zamieszkującego swe państwo, wyznającego jedną religię.

Może to idiotyczne porównywać sytuację na świecie do tego, jak zmieniały się frytki w moim życiu, ale trudne rzeczy potrzebują niekiedy prostego, a nawet prostackiego porównania, by je zrozumieć? Tak, jak odrzuciliśmy w pełni świadomie równoskrojone, sztuczne frytki z papki ziemniaczanej, tak i odrzućmy myśl o równoskrojonym, sztucznym społeczeństwie. Boję się jednak, że refleksja o różnorodności frytek lub o kulturze mono-pseudo-frytek to zbyt głęboka myśl dla wielu. I tego właśnie się boję, bo jeśli ponad frytki nie da rady ktoś się wznieść, to co dopiero marzyć, by podjął refleksję społeczną.

środa, 19 kwietnia 2017

Podróż do wnętrza ziemi

Z profilu nie było tego widać wyraźnie, ale oczy mamy stawały się coraz bardziej skośne.
– Dzisiaj podróżujemy do Japonii! – wykrzyknęła radośnie, wyciągając z kredensu niewielkie miseczki z białej porcelany. Nigdy wcześniej ich w domu nie widziałam, a patrząc na nie z daleka, wydawało mi się, że są popękane. Gdy postawiła przede mną jedną z nich, ze świeżo zaparzoną, jeszcze dymiącą herbatą, dostrzegłam, że drobne żyłki to wzór układający się w kwiaty wiśni, jaśminu, lilie wodne. Zamachałam lekko ręką, odganiając gorące powietrze – zapachniały, aż zakręciło mi się w głowie.
– Yunnan? – zapytałam po chwili. Mama kiwnęła głową w odpowiedzi, a na jej głowie zakwitł japoński kok podtrzymywany pałeczkami do sushi. Czekałam jeszcze moment, by zmieniła znoszony szlafrok na jedwabne kimono. Wczoraj zastałam ją w kuchni w szarawarach. Piła herbatę z miętą ze szklanki o zachęcającym wcięciu i krągłych kształtach. Mama, która całe życie rozpaczała, że nie ma wcięcia w pasie, w szarawarach upodobniła się do tureckich szklanek, wykonywanych na wzór haremowych tancerek o szerokich biodrach i wąskich taliach. Jutro spodziewałam się tykwy, z której będzie popijać yerbę, szeleszcząc spódniczką z liści palmy.
Drobiąc stopami, przeszła do starej kuchenki gazowej. Wskazała na stojący na niej garnek. Westchnęła.
– Odgrzejesz sobie wieczorem pierogi.
Też westchnęłam. Wolałabym wieczór spędzić z mamą w Hawanie, w pośpiechu rolując na udach cygara.



Nachylałam twarz nad garnkiem, gotując wodę na pierogi. Obok kuchenki stanęła babcia.
– Niech sobie nie robi parówki na noc, będzie źle spała.
W jej głosie usłyszałam uśmiech, uśmiech o kształcie pieroga, z krawędziami ust starannie oklepanymi palcami. Też się uśmiechnęłam do pierogowej babci. Ona zaś zakręciła zapaską haftowaną w czerwone krzyżyki i zanuciła lekko zaciągającą melodię.
Noc spędziłam gdzieś pod kołem polarnym. Z gęsto tkanej siatki zanurzonej w przerębli łowiłam mrożone pierogi, które później jeden po drugim wrzucałam do gara. Zetknąwszy się z wrzątkiem, nabierały koralowej barwy, wyrastały im szczypce i zamieniały się w raki. Szłam do tyłu, wczoraj Japonia, przedwczoraj Turcja, tydzień temu rześkie przebudzenie w Brazylii. Wstałam, ociężałym krokiem weszłam w dzień.

W kuchni mama, bosa, unosiła się nad skorupami filiżanek, czarek, czajniczków, szklanek, nad wygiętymi sitkami i zaparzaczami. W moją stronę skierowała smutny uśmiech, wyciągając zarazem ręce.
– Trzęsienie ziemi nocą – pokiwała głową – babci już nie ma. Masz plan podróży na każdy dzień, nie zapomnij przekazać historii – wskazała na mój brzuch i zniknęła.

Schyliłam się z trudem. Przyjrzałam się z bliska mapie, po której tak wiele podróżowałam. Kawałek po kawałku zbierałam, składając ze skorup trójwymiarowe puzzle o kształcie kuli ziemskiej.
– Tu Hawana, tu Bakczysaraj, a Nowa Zelandia po drugiej stronie – mruczałam do siebie – a kula ziemska rosła i rosła. Weszłam do niej, a po chwili pochłonęła najpierw kuchnię, potem mieszkanie, wreszcie całą kamienicę. Znalazłam się w brzuchu ziemi.
– Mamo, jakże mam podróżować, jeśli to ziemia zamknęła mnie w sobie?

Ale mama nie odpowiadała, byłam po raz pierwszy sama, byłam w brzuchu ziemi, a w moim brzuchu rosło życie. Nie rozumiałam wtedy jeszcze, że prawdziwą podróż odbywa się do wnętrza.