czwartek, 12 grudnia 2013

Cel

fot. N. Bryl
Celem życia nie może być robienie czegoś dla innych, lecz tego, co się naprawdę chce. Gdy rozdźwięk między własnym marzeniem, a popisem przed innymi jest zbyt duży, pojawia się rysa na psychice. Pod wpływem stałego nacisku, rysa przekształca się w pęknięcie. W końcu przychodzi załamanie.

Załamanie to początek. Dopiero na zgliszczach bowiem, można zbudować coś zupełnie nowego.


niedziela, 8 grudnia 2013

Pamięć, parasol i kształtowanie charakteru

Nie pamiętam, bo zgubiłam chusteczkę, na której zawiązałam supełek, by zapamiętać. Absurdalne, a właśnie tak działa pamięć: łatwiej zapamiętać dwie powiązane ze sobą rzeczy niż jedną. Jeśli chcesz zapamiętać, że zamknęłaś drzwi, śpiewaj przy tym przebój Boba Dylana Knockin' on Heaven's Door. Gdy dziesięć minut później, przy wskakiwaniu do opóźnionego autobusu, ogarnie cię panika, a pytanie: „Czy zamknęłam drzwi na klucz?” sparaliżuje nogi, przypomnij sobie, czy leciał Bob Dylan, czy nie. Jeśli leciał, to drzwi na bank są zamknięte, jeśli nie – pociągnij za hamulec bezpieczeństwa w autobusie.



Wielu przyjmuje, że najczęściej gubionym przedmiotem na świecie jest parasol. Proszę policzyć, ile każdy z Was miał parasoli w życiu. Pamięta się nawet, w jakich okolicznościach utracono niektóre parasole. Jeden został w samolocie, drugi w sklepie, trzeci pożyczyło się cioci, w czasie wizyty której deszcz zaczął padać, czwarty odjechał tramwajem numer pięć na pętlę.

Zgodnie z pewną nieupowszechnioną teorią parasol może służyć jako narzędzie wyrabiające charakter. Dzieci otrzymują w prezencie zabawki Tamagotchi, by nauczyć się odpowiedzialności. Mają dzięki zabawkom, o które trzeba w odpowiedni sposób dbać, poznać, czym jest opieka nad żywym stworzeniem. W wielu rodzinach zakup pieska czy kotka poprzedza zakup Tamagotchi.

Trudno mi stwierdzić, czy dzieci, które bawiły się Tamagotchi, w dorosłym życiu nie będą zapominać parasola z pociągu. Lecz dorośli zmuszeni do noszenia parasola w niepogodę, mogą wypróbować na sobie metodę Tamagotchi – a raczej na swoim parasolu. Wystarczy dbać o niego, czyścić, suszyć, gdy zmoknie itd. Nosić codziennie, nawet w dni pogodne, celowo, prowokując sytuacje, w których zwykle parasol się zawieruszał. Jeśli po pół roku nadal dbamy o ten sam parasol, można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że charakter nam się wyrobił. Jeśli zmieniamy parasole, trzeba nad sobą popracować.

Parasol może stać się także tą chusteczką, na której wiążemy supełki, by nie zapomnieć o czymś istotnym. Stuknięcie parasolem o podłogę w chwilę po zamknięciu drzwi na klucz, pozwoli wyeliminować strach o pozostawienie wolnego dostępu do chaty. Można wprawdzie śpiewać piosenkę Dylana, ale – pamiętajmy – w ten sposób nie wyrobimy sobie charakteru.

Tyle mają wspólnego pamięć, parasol i siła charakteru.

Osobiście muszę się przyznać do małego szachrajstwa: od lat, zamiast parasola, noszę kapelusz z grubego, marynarskiego płótna. Dzięki temu nie gubię parasoli, bo ich nie mam i przez to nie mam szans na ćwiczenie siły charakteru. 

Ostatnie rozdanie

Stary notes w roli magdalenki uruchamiającej pamięć, lecz nie po to, by odzyskać utracony czas, lecz by dowiedzieć się, czy jeszcze coś zostało do zdecydowania.

Nie otrząsnęłam się w pełni po tej książce. To znaczy, że Wiesław Myśliwski dotknął tego, co skryte. 

niedziela, 1 grudnia 2013

Historia Mariusza

Mariusz miał złą żonę i chore dzieci. Pierwsze z nich pojawiło się na czwartym roku jego studiów. Gdy okazało się, jak poważna jest jego choroba, przerwał naukę i zajął się dostawą owoców do budki przy miejskim dworcu kolejowym. W tym samym momencie ujawniło się także zło w jego żonie, zło, którego – podobnie jak choroby – nikt się nie spodziewał.

Od tej pory każdy dzień Mariusza dzielił się na poranne zwożenie owoców furgonetką z placu targowego do budki, popołudniową opiekę nad chorym dzieckiem i wieczorne uciekanie przed żoną. Uciekał przed nią niezbyt skutecznie, o czym dowiedzieli się wszyscy dopiero wtedy, gdy na rodzinnej imprezie oznajmiła z kwaśnym uśmiechem, że jest ponownie w ciąży. Drugie dziecko zachorowało na to samo wkrótce po narodzinach. Dni Mariusza się zagęściły. Zarobek na dwójkę chorych dzieci dawała znacznie większa liczba owoców, które musiał dostarczać do budki co rano. Zło w żonie, na dodatek, spowodowało, że zdecydowała się na rozpoczęcie studiów. Mariusz nie miał, niestety, szansy skończyć swoich.

Kilka lat później żona ułatwiła Mariuszowi wieczorne ucieczki: postanowiła wrócić do rodziców. Jego ucieczka polegała od tej pory na niewychodzeniu z domu. Zorientował się zarazem, że budka na miejskim dworcu należy do jego teściów, którzy z coraz większym znużeniem przyjmują jego usługi, płacąc mu zarazem coraz mniej. Nie wystarczało ani na chore dzieci, zabrane przez żonę, ani na wieczorne ucieczki przed sobą samym. Sprzedał mieszkanie, pieniądze dał żonie dla dzieci i wprowadził się do suszarni w bloku, w którym mieszkała jego matka.

Po kolejnych kilku latach dzieciom Mariusza polepszyło się znacznie, za to znacznie pogorszył się stan zdrowia jego teściów i żony. Ona, choć szczęśliwie kontynuowała karierę w strukturach administracyjnych miejskiego urzędu, rozpoczęła długie leczenie w licznych oddziałach NFZ. Na teściu zemściły się lata nadużywania alkoholu, co znacząco ułatwiał mu Mariusz, od chwili, gdy przejął poranne dostawy owoców do budki. Mariusz nawet czuł się trochę winny przez moment, ale szybko mu przeszło. Przypomniał sobie, że mimo porannych dostaw owoców i on sam zdrowo nadużywał. Stan teścia wskazywał na konieczność szybkiego pożegnania, co też rodzina bliższa i dalsza, licząc na obfity spadek, uczyniła błyskawicznie. Teść tymczasem nie umierał. Teściowa płakała najbardziej.

Nie potrafił dalej Mariusz żyć w tym stanie. Dzieci wkraczały w dorosłość. Nowoczesna medycyna poradziła sobie z ich chorobą. Żona, wprawdzie z poharatanym wnętrzem, wróciła do wspinania się po szczeblach kariery. Teść nieźle komponował się w zimowym ogrodzie na loggii rodzinnej willi, a teściowa płakała w kąciku. Mariusz przeniósł się z suszarni do garażu przy willi. Wprawdzie widywał żonę częściej i wyraźnie widział w niej zło, niedostrzegane dwadzieścia lat wcześniej, ale też starał się budować związek z dziećmi, nie w relacjach ojciec–potomstwo, lecz kumpelskich. Do tego jednak by być kumplem, brakowało mu czegoś.

„Czymś” okazały się podróże. Najpierw znikał z garażu na kilka godzin codziennie, regularnie. Później jego wypady trwały nawet kilka dni. W końcu z dumą oznajmił, że zrobił zawodowe prawo jazdy dla kierowców ciężarówek i znalazł pracę w firmie logistycznej, przemierzającej Europę wszerz i wzdłuż. Dzieci przeszły do zadawania setek pytań, jakby miały po pięć i siedem lat, żona wzruszyła ramionami, teściowa płakała dalej, a teść komponował się z egzotyczną palmą. Mariusz wyruszył w swoją pierwszą podróż, jak powiedział, mającą trwać co najmniej dwa tygodnie: do Portugalii po pomidory i, przez Polskę, na Ukrainę. Wróci, gdy korki na granicy mu na to pozwolą.

Po szesnastu dniach powrócił. Opowiadaniom nie było końca. Na okolicznościową herbatę wpadła nawet mama Mariusza, dotychczas niespotykana w willi jego teściów. Skrzynka portugalskich pomidorów rozrzewniła teściową, która przekroczyła dzienną normę łez. Mariusz zaś wyjechał szybko w kolejną podróż.

Mijały tygodnie, mijały lata. Zaczął się wiek dwudziesty pierwszy. Ciężarówki jak przemierzały Europę w poprzednim stuleciu, tak i miały ją przemierzać w nowym. Mariusz znikał z domu na kilka tygodni i wracał na jedno-, dwudniową przerwę. Dzieci uwielbiały jego opowieści, zło w żonie jakby zanikło (co, jak Mariusz podejrzewał, miało pewien związek z wycięciem pewnych narządów), teściowa i teść constans. Czasem przywoził pomidory, czasem tylko historie, raz zjawiał się terminowo, kiedy indziej zajeżdżał spóźniony. Rodzina się skonsolidowała wokół jego pracy.

Pewnego dnia w feralnym roku 2013, w którym nad światem nie tylko zawisła kometa, ale i realna groźba naukowego zaprzeczenia ocieplenia klimatycznego, żona Mariusza szła do lekarza na prywatną wizytę kontrolną. Wczesna pora skłaniała do skupiania się na chodniku i dziurach. Podniosła głowę, chcąc sprawdzić numer bramy. Numer się zgadzał, ale to, co zobaczyła, nie pasowało jej do wiedzy, którą dysponowała. Wiedziała mianowicie, że Mariusz jest gdzieś w obwodzie kaliningradzkim i wraca za kilka dni. Tymczasem na jej oczach, zaspanych, Mariusz ładował plastikowe skrzynki z chlebem do ciężarówki opatrzonej logo znanej w mieście sieci piekarni tradycyjnych.

Minęło kilka dni i nawet kilka tygodni. Dzieci Mariusza wkroczyły w dorosłość i znalazły pracę oraz nowych kumpli, teść zakwitał na loggii wbrew pogłębiającej się jesieni, teściowa go nieustannie podlewała, a żona przestała w końcu być żoną. Mariusz, jak zgłębiła tajemnicę rodzina, przez lata kierował wprawdzie ciężarówką, ale w mieście i w okolicach. Nigdy nie był w Portugalii, nawet nie miał paszportu. Pragnął być kimś dla dzieci – i był; chciał zyskać uznanie w złych oczach żony – i wygnał z jej duszy zło. Do teściów nie miał szansy dotrzeć, zresztą po co.

Miał już siwe włosy, zmęczoną twarz i z trudem dobierał słowa, gdy opowiadał mi swoją historię. „Czuję się jak w telewizji” – powtórzył kilka razy, a ja starałam się nie wpaść w trend narzucony przez telewizyjnych prezenterów. Słońce zaczynało zachodzić, wystygła nam kawa. „Co dzisiaj będziesz robił?” – spytałam, a przecież chciałam dowiedzieć się, gdzie się podziewał, gdy był w egzotycznych krajach południa Europy i na nieludzkiej ziemi rosyjskiej. „Rozwożę chleb od 20.00” – usłyszałam w odpowiedzi. Pożegnaliśmy się. Nie udało mi się nawet potwierdzić, że studiował kiedyś medycynę i pragnął znaleźć lekarstwo na nowotwory narządów kobiecych.

Luźno inspirowane życiem.