niedziela, 28 kwietnia 2019

Meine erste Banane

W listopadzie 1989 r. na okładce magazynu młodzieżowego zachodnioniemieckiego „Titanic” znalazła się niejaka Gaby (17), trzymająca w ręce obranego ogórka naśladującego banana. Napis brzmiał „Meine erste Banane”, czyli „Mój pierwszy banan”.

Błyskawicznie po RFN (historia działa się jeszcze przed zjednoczeniem!) rozlały się parodiujące tę okładkę plakaty na ulicach z napisami „Daj Gaby jej pierwszego banana” albo „Banan = szczęście”, „Zbieramy na banany dla Gaby” itd. Nie mogę ich odnaleźć w sieci, ale widziałam kilka takich produkcji pośród prywatnych pamiątek zachodnioniemieckiej młodzieży tamtego czasu.

Co ludzie mają z bananami, że stały się symbolem luksusu, że kojarzą się z... No, z czym ci się kojarzy banan, odpowiedz sobie w myślach?.

Złośliwością wyjaśniam sobie odpowiedź zachodniej młodzieży niemieckiej na wschodnią Gaby i jej pragnienie banana. A może to były obawy przed zalewem zachodnich landów przez wschodnią młodzież, niewiedzącą nawet, co to banan? A może jeszcze coś innego?

Mnie się jeszcze plącze w pamięci przejazd naszego szkolnego chóru z RFN do Polski z przystankiem w Eisenach, w NRD, gdzie urodził się Jan Sebastian Bach, pewnie w 1987, może 1988 roku. W tymże Eisenach guzik mnie Bach interesował. Nasze opiekunki-nauczycielki wypuściły się do sklepu, nas zmuszając do oglądania Domu Bacha z zewnątrz (bo na bilety nikt nie miał ani kasy, ani czasu, bo w sumie po co dzieci ze szkoły muzycznej z Krakowa miałyby zwiedzać Dom Bacha). A my, sprytnie, podążyłyśmy za nimi. Enerdowski sklep okazał się rajem dla wczesnych nastolatków: zeszyty szkolne z białymi (!) kartkami w linie (w PRL kartki w zeszytach były szarawe) i czerwonymi okładkami, kolorowe ołówki, a nade wszystko cytryny... Dojrzałe, piękne, dorodne cytryny. Kupiłyśmy z koleżanką Lawendą kilogram cytryn na spółkę i następnie wgryzałyśmy się w nie bez ani jednego skrzywienia na twarzy.

Po co mi te cytryny. Ano po to, że jakoś pomarańcze czy cytryny, czy nawet grejfruty obecne w sztuce od dawna, symbolizujące obfitość, dojrzałość, a metaforycznie sprowadzające myśli ku kobiecym piersiom, jakoś ani tzw. ministrowi kultury, ani tzw. dyrektorowi muzeum nie przeszkadzają. Jak w stereotypach o samcach: siedzą sobie gdzieś w kąciku i patrząc na te pomarańcze, cytryny czy nawet grejfruty, robią sobie... fuj. Banan, który z kolei kojarzy się z męskością, a u Natalii LL został ujarzmiony (przez kobietę – specjalnie małymi literami, żeby nikt nie dojrzał i na mnie nie doniósł), ma sobie iść precz z muzeum, a o taką „Pomarańczarkę” walczyła cała Polska! Czyż nie można jej w tym kontekście interpretować jako smutek starej kobiety za utraconą młodością, symbolizowaną przez dorodne pomarańcze? No dobrze, żartuję, ale tylko trochę.

Po raz kolejny mamy więc do czynienia z próbą powstrzymania kobiecej siły albo, inaczej, kobiecej władzy nad męskim elementem. Tak samo stało się z Gaby, która w swoim enerdowskim świecie nie mogła epatować luksusowym towarem – bananem – operowała więc przaśnym, swojskim ogórkiem. Dobrzy młodzi zachodni Niemcy zaś chcieli się zrzucić na banana, by jej potrzeby nabrały wymiaru luksusowego, zachodnioniemieckiego.

Wymyślam sobie, ale, zupełnie szczerze, to mi się chce rzygać na myśl o decydentach, którzy wyłącznie za pomocą zakazów chcą bronić swoich pozycji. Zamiast edukować – usuwają to, co im się wydaje, że im bezpośrednio zagraża, posługując się na dodatek niewyedukowaną matką. Zamiast propagować pluralizm myśli, chcą nas wszystkich sprowadzić do jednego formatu, obojętne czy koła, czy kwadratu, bo jak zwał, tak zwał – format ma być jeden. A jak już kiedyś pisałam, ludzie są tak jak frytki – różni.


Tu można przeczytać (po niemiecku) historię Gaby po dwudziestu latach od okładki.