sobota, 30 listopada 2013

Relaks

Leżę w wannie pełnej ciepłej wody i piany, umieram po ciężkim tygodniu, usiłuję się odprężyć, choć już nie pamiętam, jak się to robi. Próbuję czytać, lecz literatura japońska, którą wybrałam, okazuje się nie do przejścia. Zza drzwi dobiegają szczątki muzyki i domowe hałasy. Zanurzam się w wodzie, zamykam oczy.

Nagle słyszę wyraźny odgłos wymiotowania kota. Powtórzony po dwusekundowej przerwie. „Koniec pozorowanego relaksu, coś się dzieje”, myślę, „kot chory, jedziemy do weterynarza”. Trochę z ulgą przyjmuję koniec udawanego odpoczynku. Krzyczę „najdroższy”, cisza, „najdroższy”, powtarzam.

Najdroższy wchodzi do łazienki, mówię, „kot rzyga, sprawdź” i chowam się pod wodę, bo najdroższy wychodząc, wpuści zimne powietrze na moją australijską plażę. Wraca, nie zdążyłam znowu zejść pod powierzchnię. „Jesteś pewna, że słyszałaś wymiotującego kota?”, jak zawsze powątpiewa, kreślę krzyżyk na piersiach skrytych pod wodą. „Kot śpi w ulubionym miejscu, a te odgłosy, to koncert muzyki Krzysztofa Pendereckiego w radiowej Dwójce”.

Chowam się pod wodę. Jest mi zimno. Spadnie na mnie kara. „Taka sytuacja”, myślę. Nie, nie myślę już, przecież mam relaks, a w tym stanie się nie myśli.

niedziela, 24 listopada 2013

Już nie ma dzikich plaż w internecie

W sieci przez 20 lat nauczyliśmy się być anonimowi. Staliśmy się awatarami i nickami. Prawdziwe życie zostawialiśmy za sobą. W wirtualu bankrut zamieniał się w rekina finansjery, a księgowa – w artystę. Budowaliśmy sobie drugie życie, a czasem nawet pierwsze – niektórzy nie odchodzili od komputerów po 20, 40, 60 godzin. Nie, nie grali. Czatowali, siedzieli na IRC-u, gadali na forach, udzielali się w usenecie. To internetowe życie było bardziej atrakcyjne i dawało większą satysfakcję niż codzienność. Szło pięknie. Do teraz.

Dowiadujemy się powoli, że w internecie nie można być anonimowym. Już kilka lat temu popularne portale ograniczyły możliwość komentowania wyłącznie po zalogowaniu, niekiedy logowaniu do Facebooka. Google uniemożliwia odrębne korzystanie ze swoich różnorodnych usług, kojarząc je na podstawie e-maila, którego się użyło przy tworzeniu konta, odbierając nam prostą decyzję, co chcemy firmować swoim nazwiskiem, a czego wolimy nie ujawniać. Google i Facebook nie tylko pozbawiają nas tak łatwo pozyskanej anonimowości, ale także sprowadzają realia świata prawdziwego do świata wirtualnego. To nas najbardziej denerwuje.

Łatwo nam przyszło bycie anonimowymi przez te lata. Otaczający nas świat nie jest nam przyjazny – nam, zwykłym użytkownikom świata. Teraz i sieć przestaje być nam przyjazna. Czas ujawnić podstawowe dane o sobie w sieci. Czy to jednak już ten moment, w którym zmuszeni jesteśmy przekazać pełnię danych o nas internetowym włodarzom?

Gdzie są internetowe Bieszczady, przytułek dla wszystkich poszukujących innej drogi? I gdzie jest ten świat pośredni?

Piszę, pytam, a jednocześnie w głowie mi brzęczy treść dziś przeczytanego artykułu o nastolatce, która usiłowała popełnić samobójstwo na skutek anonimowych podpuch z jednego z zapewniających anonimowość serwisów

poniedziałek, 11 listopada 2013

Pojechałabym do Leningradu... (Kazachstan)

– Pojechałabym do Leningradu – wzdycha Ludmiła. Do Moskwy jeździ regularnie, na zebrania. Do Sankt Petersburga nigdy.

Nie wiem, co mam jej na to powiedzieć; w 2006 roku trudno jest pojechać do Leningradu. Od lat nie ma tego miasta w rozkładzie linii kolejowych, łączących najodleglejsze punkty Azji i Europy. Na dworcu w Ałmaty nie kupi się biletu do Leningradu za żadne pieniądze. Brak tego kierunku pośród nawet tych najmniej popularnych. Żadne – ani marne rosyjskie, ani luksusowe kazachskie linie lotnicze – nie przeniosą Ludmiły w czasie.

Ludmiła była komsomołką. Obawiała się publicznie nosić koszulkę z napisem „I love you”. Zapinała więc sweter szczelnie pod szyją i tylko w domu go rozpinała, gdy oglądała kolorowe, prosto z Zachodu przywiezione pisma. Studiowała w Moskwie w latach siedemdziesiątych. Był to dla niej najpiękniejszy okres życia, choć zbyt rzadko jeździła do Leningradu.

Nic później nie dorównało tym czasom. Byli przyjaciele, były tanie książki, był Związek Radziecki i był Leningrad. Ludmiła była młoda i zdrowa. Całymi nocami czytała zakazane powieści Bułhakowa (zniża głos, gdy mi o tym opowiada).

– Dlaczego władza zabraniała tych książek? Dlaczego nie wolno było słuchać Wysockiego? – wzdycha znowu. Po chwili wraca do rzeczywistości. Jesteśmy w Ałmaty, jest 2006 rok, Ludmiła uczy mnie rosyjskiego. Rzeczywistość trwa krótką chwilę.

– Co takiemu wielkiemu krajowi mogło zrobić SŁOWO? – nie umiem odpowiedzieć Ludmile na to pytanie, ani po polsku, ani tym bardziej po rosyjsku. Kończymy konwersację na dzisiaj.

Następnym razem jestem lepiej przygotowana. Pierwsza atakuję.

– Ludmiło Wasiliewno, słowo... – przerywa mi, wręczając gruby tom oprawiony w zielone sukno. Na grzbiecie dostrzegam złocone litery, nieco wyblakłe. Przekrzywiam głowę i sylabizuję z trudem: „Do-sto..”. Dostojewski.

– Jesteś pierwszą Polką, którą polubiłam – wyznaje Ludmiła, a te słowa, zamiast mnie zdenerwować, wywołują łzy w oczach. Ona ma prawie sześćdziesiąt lat, osiemnastoletniego syna, bezrobotnego męża-robotnika i raka tarczycy, jak wielu mieszkańców Ałmaty. Zna biegle cztery języki i studiowała w Moskwie. Polskiego uczyła się razem z innymi studentami, rosyjską inteligencją, bo tylko po polsku były dostępne tłumaczenia wielkiej literatury światowej. Lecz do dzisiaj wiedzę o Polakach czerpie z Dostojewskiego.

Kilka lekcji później wyznaje, że jej dziadek był Polakiem.
– Ale o tym nie wolno było mówić – szybko dodaje i gładko przechodzi na inne tematy. Poprawia suwak swetra, czy jest szczelnie zapięty pod samą brodę, kryjąc bliznę po niedawnej operacji. Dyskutujemy o Stanisławie Lemie, czytając artykuły z rosyjskiej prasy drukowane tuż po jego śmierci. Upewniam się, że każdy Rosjanin ma Polaka w rodzinie.

Po kilkunastu lekcjach wiemy, że to nie moje słabe tylnojęzykowe „ł” spędza nam sen z oczu. Przy niewielkim stoliku w kuchni rozwiązujemy, Ludmiła i ja, problemy polsko-rosyjskie, choć obie dobrze wiemy, że to zadanie niewykonalne. Zupełnie jak nie do spełnienia jest marzenie Ludmiły o wyjeździe do Leningradu.

Post scriptum
Dzięki pomocy niemieckich przyjaciół Ludmiła była leczona w 2007 roku w Niemczech. Dostałam od niej stamtąd list. Pisała, jaki to paradoks naszych czasów, że Rosjanka z kazachskim paszportem, leczona w Niemczech, czyta w klinice książki po polsku.