poniedziałek, 11 listopada 2013

Pojechałabym do Leningradu... (Kazachstan)

– Pojechałabym do Leningradu – wzdycha Ludmiła. Do Moskwy jeździ regularnie, na zebrania. Do Sankt Petersburga nigdy.

Nie wiem, co mam jej na to powiedzieć; w 2006 roku trudno jest pojechać do Leningradu. Od lat nie ma tego miasta w rozkładzie linii kolejowych, łączących najodleglejsze punkty Azji i Europy. Na dworcu w Ałmaty nie kupi się biletu do Leningradu za żadne pieniądze. Brak tego kierunku pośród nawet tych najmniej popularnych. Żadne – ani marne rosyjskie, ani luksusowe kazachskie linie lotnicze – nie przeniosą Ludmiły w czasie.

Ludmiła była komsomołką. Obawiała się publicznie nosić koszulkę z napisem „I love you”. Zapinała więc sweter szczelnie pod szyją i tylko w domu go rozpinała, gdy oglądała kolorowe, prosto z Zachodu przywiezione pisma. Studiowała w Moskwie w latach siedemdziesiątych. Był to dla niej najpiękniejszy okres życia, choć zbyt rzadko jeździła do Leningradu.

Nic później nie dorównało tym czasom. Byli przyjaciele, były tanie książki, był Związek Radziecki i był Leningrad. Ludmiła była młoda i zdrowa. Całymi nocami czytała zakazane powieści Bułhakowa (zniża głos, gdy mi o tym opowiada).

– Dlaczego władza zabraniała tych książek? Dlaczego nie wolno było słuchać Wysockiego? – wzdycha znowu. Po chwili wraca do rzeczywistości. Jesteśmy w Ałmaty, jest 2006 rok, Ludmiła uczy mnie rosyjskiego. Rzeczywistość trwa krótką chwilę.

– Co takiemu wielkiemu krajowi mogło zrobić SŁOWO? – nie umiem odpowiedzieć Ludmile na to pytanie, ani po polsku, ani tym bardziej po rosyjsku. Kończymy konwersację na dzisiaj.

Następnym razem jestem lepiej przygotowana. Pierwsza atakuję.

– Ludmiło Wasiliewno, słowo... – przerywa mi, wręczając gruby tom oprawiony w zielone sukno. Na grzbiecie dostrzegam złocone litery, nieco wyblakłe. Przekrzywiam głowę i sylabizuję z trudem: „Do-sto..”. Dostojewski.

– Jesteś pierwszą Polką, którą polubiłam – wyznaje Ludmiła, a te słowa, zamiast mnie zdenerwować, wywołują łzy w oczach. Ona ma prawie sześćdziesiąt lat, osiemnastoletniego syna, bezrobotnego męża-robotnika i raka tarczycy, jak wielu mieszkańców Ałmaty. Zna biegle cztery języki i studiowała w Moskwie. Polskiego uczyła się razem z innymi studentami, rosyjską inteligencją, bo tylko po polsku były dostępne tłumaczenia wielkiej literatury światowej. Lecz do dzisiaj wiedzę o Polakach czerpie z Dostojewskiego.

Kilka lekcji później wyznaje, że jej dziadek był Polakiem.
– Ale o tym nie wolno było mówić – szybko dodaje i gładko przechodzi na inne tematy. Poprawia suwak swetra, czy jest szczelnie zapięty pod samą brodę, kryjąc bliznę po niedawnej operacji. Dyskutujemy o Stanisławie Lemie, czytając artykuły z rosyjskiej prasy drukowane tuż po jego śmierci. Upewniam się, że każdy Rosjanin ma Polaka w rodzinie.

Po kilkunastu lekcjach wiemy, że to nie moje słabe tylnojęzykowe „ł” spędza nam sen z oczu. Przy niewielkim stoliku w kuchni rozwiązujemy, Ludmiła i ja, problemy polsko-rosyjskie, choć obie dobrze wiemy, że to zadanie niewykonalne. Zupełnie jak nie do spełnienia jest marzenie Ludmiły o wyjeździe do Leningradu.

Post scriptum
Dzięki pomocy niemieckich przyjaciół Ludmiła była leczona w 2007 roku w Niemczech. Dostałam od niej stamtąd list. Pisała, jaki to paradoks naszych czasów, że Rosjanka z kazachskim paszportem, leczona w Niemczech, czyta w klinice książki po polsku. 

Brak komentarzy: