poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Przenajświętszy marketing świata

Przyglądałam się wczorajszej kanonizacji dwóch papieży z dużym zainteresowaniem. Nie wyobrażam sobie bowiem, by jakakolwiek inna instytucja na świecie była w stanie zrobić akcję o takim zasięgu marketingowym i takiej sile oddziaływania. Nie tylko pozytywnego – zgodnie z prastarą zasadą „nieważne jak, byleby mówili”.

Przyglądałam się i myślę, że jakkolwiek wielkie firmy starałyby się zrobić podobną akcję, to na przykład Apple nie będzie w stanie ogłosić świętym Steve'a Jobbsa. Uznanie kogoś świętym wywiera wrażenie. Można więc bezkarnie wykorzystywać wizerunek zmarłego, by spotęgować oddziaływanie instytucji. Żadna firma nie może wykazać się, że jej były szef jest teraz świętym i obcuje z Bogiem. Nawet niewierzący lub związani z innymi religiami czy wyznaniami widzą przecież, że na kanonizację do Watykanu wybrali się nie tylko „maluczcy”, ale i wielcy. Reprezentowane były kraje, rządy; jak za czasów cesarstwa władza świecka wsparła sferę sacrum, by następnie sama podeprzeć się nią.

Jedyną formą podobnego marketingu jest kult jednostki, w wydaniu dalekowschodnim – niegdyś Mao, Kim Ir Sen, przy czym te działania nie są (nie były) prowadzone na wolnym rynku. Ta różnica jest znacząca, bo kanonizacja w świecie zachodnim musi się odnaleźć w konkurencyjnym środowisku.

To nie tylko walka o liczbę pielgrzymów na szlakach papieskich w Europie, ale walka o oglądalność. To zwycięstwo pośredników. Kiedyś oferowali lusterka, by z oddali można było oglądać rytuały odprawiane w świętych miejscach, a dziś oddają czas antenowy, bo każdy ma prawo uczestniczyć w procesie sakralizacji. Między snickersem a wyborczym spotem.


piątek, 11 kwietnia 2014

Chwila, gdy jest królem; moment, gdy staje się królową


kilka obrazków z życia monarchów

Prowadzi, opierając łokieć lewej ręki o drzwi, podtrzymując dłonią tej samej ręki głowę. Prowadzi swobodnie, „z polotem” mówią niektórzy. Jest piękny dzień, świeci słońce, chwilami oślepia. Dogania zawalidrogę, łamagę, jadącego zaledwie siedemdziesiątką. „Co mi tam, jestem królem dróg” – myśli i mruga na ciula, by zjechał na pobocze, szerokie, zachęcające do wykorzystania. Słońce go razi, ale w taki dzień wszystko musi się udać. Łamaga ustępuje, korona wyrasta na głowie prawdziwego kierowcy, który wyprzedza na trzeciego. Ta chwila, gdy jest królem szybko się kończy, panowanie trwa kilka sekund. Blask władzy króla oślepił. Król nie żyje, niech żyje nowy kierowca.

Z leżaka nad hotelowym basenem przyzywa gestem chłopca hotelowego, gotowego spełnić każde regulaminowe życzenie gościa. Chłopiec tłumaczy, ale jego angielski nie przekłada się na angielski królowej. Mówi, że alkohol podaje się wyłącznie przy barze i dopiero po 15.00. Jakim językiem do niej przemawiać, skoro ją zapewniono, że przez czternaście dób hotelowych będzie królową? Jak być królową? Nie ma zdjęć królowej Elżbiety z basenu hotelowego w dowolnym kraju turystycznego świata. Księżna Kate zdejmowała stanik, więc i ona zdejmuje, nie bacząc na stojącego przy niej chłopca. Ten czerwienieje, ale to królowa tu panuje, nie pozwoliła mu się oddalić, ma jeszcze całe dziewięć godzin panowania, do końca turnusu.

Wskakuje w ostatniej chwili, gdy drzwi tramwaju już się zamykają. Płochliwie rozgląda się na prawo i lewo, sądząc, że komunikat „Proszę odsunąć się od drzwi” skierowano do niej. Wślizguje się na miejsce przy oknie i, choć wreszcie oddycha spokojniej, to nadal oczami przebiega po pasażerach, na nikim nie zatrzymując wzroku. Tramwaj rusza, a ona stawia torebkę na kolanach i grzebie w niej, grzebie, szeleszcząc, hałasując kluczami, grzechocząc tabletkami w pojemniku. Wstydzi się, kuli się, odwraca plecami do współpasażerów. Wtem wydobywa batonik i prostuje się, to Prince Polo. Jeszcze głośniej szeleszcząc, odpakowuje i z błogim wyrazem twarzy odgryza pierwszy kawałek. Nie przejmuje się odgłosami. Wafelek z promocji za dziewięćdziesiąt dziewięć groszy oddziela ją od świata, wynosi ponad świat, koronuje ją na ten moment, na tych pięć gryzów.

„Jesteś moją królową” – szepcze jej do ucha, a ona jemu, w pierś wtulona, płacze, że on jej królem nie był, nie jest i nie będzie. On nie słyszy, by słucha tylko siebie, swojego koronacyjnego Te Deum, tego, w którym z dziewczyny uczynił kobietę, a ona płacze dalej, bo chciała dziewczyną zostać, nie kobietą, nie żoną, nie matką, a w tej chwili, w jego pieśni jest już tym wszystkim. „Jesteś moją królową” – szepcze on znowu, a ona wyciera oczy o pościel i wstaje, nie patrząc na niego. Jej każdy ruch jest abdykacją, w odwróconej postaci brak majestatu, korona leży zapomniana w pościeli, on szepcze, ona nie słucha. 

Księgarniane wspomnienia

W „Gazecie Wrocławskiej” opublikowano zapiski z pracy pracowniczki księgarni, wrocławianki. Powróciły wspomnienia... Ileż to lat minęło, odkąd i ja w księgarni pracowałam, w nieistniejącym już krakowskim „Horowitzu” na Szewskiej.

Jestem pewna, że wielu może rywalizować na wspomnienia i anegdoty z Karoliną, która cztery lata spędziła w tak specyficznym sklepie, jakim jest księgarnia. Dorzucę się i ja.

Wpadł do nas kiedyś pan, z obłędem w oczach, rzucił:
– Gdzie jest Grecja?!
Nieprzytomnie zamrugałam oczyma i szybko odparłam:
– Na południu Europy, głównie na Peloponezie.
Poczerwieniał, wybiegł na zewnątrz, wrócił i już spokojnie wycedził:
– Gdzie znajdę mapę Grecji?
Praca w księgarni, praca w każdym sklepie zresztą, uczy opanowania i dostarcza wiele radości.