czwartek, 15 czerwca 2023

Uzależnienie od wolności (wykoszą nas)

Uczynić kogoś zależnym od siebie, czyli odebrać mu wolność. Zabrać to, co najcenniejsze w naszej części świata. Wiadomo, Polak – wolność, dwa bratanki – do użalania i do popychanki. 

A czy można być uzależnionym od wolności? 

Wyjechałam sobie na wieś spokojną, wesołą, siadłam pod lipą i usłyszałam, jak sąsiad włącza kosiarkę. Spoko, piątek, pomyślałam, przekosi i skończy. Następnego dnia rano obudził mnie świergot ptaków, który jednak szybko zastąpiło donośne „kukuryku” drugiej kosiarki. Kukusiarka. Spoko, skończy, jak przekosi – ten drugi, oczywiście, bo ten pierwszy już odpoczywał i pewnie tak samo jak mnie, w sobotni poranek, szlag go trafiał, że ktoś kosi. 


Wolnoć Tomku w swoim domku, ale i nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, chyba że to zamach na naszą osobistą wolność. Tego piątkowego sąsiada, tego sobotniego sąsiada i Tomka. Wolność w Polsce, otóż, zdobywa się wyłącznie przez uzależnienie kogoś od siebie. Oczywiście nie tak, że ten sobotni sąsiad tęskni za piątkowym sąsiadem i jego warkotem elektrycznej kosiarki i, odwrotnie, piątkowy o niczym innym nie marzy, tylko o warkocie spalinówki sobotniego sąsiada. To nie jest takie uzależnienie, jak niektórych od cukru. To czynienie sobie podporządkowanymi innych ludzi, bo moja wolność to podporządkowanie sobie innych. 

A tymczasem wolność – zarówno moją, jak i wspólnoty – uzyskuje się dzięki podporządkowywaniu siebie, nie innych. Jak to, wolność przez podporządkowanie się? Już Oświeceni widzieli, że wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się dobro ogółu. Już pozytywiści wiedzieli, że praca u podstaw może wykrzesać społeczeństwo, które w XX wieku nazwano obywatelskim. Obywatelskim, zresztą, w tym samym kontekście, co francuskie oświeceniowe citoyenneté. Jestem obywatelką, jestem odpowiedzialna nie tylko za mój kandydowski ogródek, ale i za to, by ogródki moich sąsiadów kwitły. 

Tymczasem mój ogródek musi być koszony wtedy, kiedy ja tego zachcę... To zresztą jeden z powodów, dla których nie mogłabym mieszkać na wsi lub na przedmieściu. Moja Wspólnota mieszkaniowa kosi raz na kwartał (czy jakoś tak), natomiast na osiedlu domków, obojętne – wiejskich czy przedmiejskich – każdy kosi, kiedy mu pasi. Każdy jeden taki Tomek w swoim domku. 

Kiedyś chwilę dłuższą spędziłam na wsi niemieckiej – nie tylko niemieckiej, ale i bawarskiej (!). W takiej prawdziwej alpejskiej wiosce. Kosić głośnymi urządzeniami można było tylko w wyznaczone dni tygodnia, a i w te dni – tylko w wyznaczonych godzinach. Sobota 8 rano odpadała. Poniedziałek 8 rano zresztą też (o tej godzinie kosiarki wysłane przez moją Wspólnotę wjeżdżają na osiedle; dla mnie to niemal jak westernowy atak jakiejś bandy na hacjendę, o świcie). 

No dobra, użalam się, jak prawdziwa Polka. Te dwie, może trzy godziny koszenia w piątek i w sobotę mi nieco zaszkodziły. Ale jak inaczej budować świadomość po pierwsze polegania na sobie, a po drugie wspólnoty? Ja wiem, że on wie, że on wie, że ja wiem, że się kosi wtedy, kiedy pasuje to wspólnocie... Inaczej się wykosimy. A nawet wykaszamy. 

Brak komentarzy: