„Vous êtes...” – zawiesza głos i przekrzywia lekko głowę, nadstawiając ucho ku moim ustom. Pan w recepcji przywodzi mi na myśl późnośredniowieczne tapiserie flandryjskie (na przykład The Devonshire Hunting Tapestries). Ma pociągłą twarz, wystające kości policzkowe, blond włosy. Gdyby wstał, jego normandzka wysokość przewyższyłaby znacznie moją słowiańską niższość. „Historienne” – odpowiadam szybko i myślę tylko o tym, by w końcu dał mi klucz do pokoju, chcę leżeć, leżeć, leżeć. Pan ma ochotę na pogawędkę. Wypytuje o muzea, z jego twarzy ani na moment nie schodzi uśmiech. Lekkie, jednostronne przekrzywienie ust, gwoli ścisłości.
Zastanawiam się, czy to jeden z typowych przedstawicieli miasta Beauvais, potomek średniowiecznego biskupa, jednej z najważniejszych person królestwa Francji. Widziałam ich wczoraj Beauvaisiens, wszystkich. Wylegli na ulice, które zwykle ignorują, gnieżdżąc się w swoich mieszkankach, by uczestniczyć w Święcie Muzyki. Przedzierałam się przez tłum zgromadzony przed każdym stanowiskiem muzycznym i pragnęłam w końcu dotrzeć do hotelu, o którym wiedziałam tyle, że jest położony w dzielnicy willowej.
Pan zadał mi jeszcze kilka pytań, zanim wręczył klucz. Po wejściu do pokoju, padłam sama na dwuosobowe łoże. Długa chwila upłynęła, zanim się podniosłam i rozejrzałam. Błękitne ściany współgrały ze świergotem ptaków zza okna. Roześmiałam się, widząc umywalkę usytuowaną w samym pokoju. Roześmiałam się, bo przypomniał mi się inny błękitny pokój, nad oceanem (analogia trafiona: Beauvais cieszy się klimatem oceanicznym, łagodnym). Do tamtego wchodziło się przez łazienkę, wyposażoną w kabinę prysznicową, umywalkę i tak, także ubikację.
Roześmiałam się raz jeszcze, nerwowo i ze zmęczenia. Co mi przyniesie następny hotel? Jakiego koloru będą ściany? Czy ręczniki będą wyprane, czy tylko odkażone? Sprawdzam tutejsze ręczniki, ściany w mikroskopijnych rozmiarów łazience są również błękitne. Wchodzę pod prysznic, zamykam oczy, czas na pięciominutowe spa – woda gorąca – woda zimna – gorąca – zimna. Przy pierwszej fali ciepła, gdy zamykam oczy i relaksuję się, spływa na mnie lęk: wiem, z kim kojarzy mi się pan z recepcji. To bohater „Psychozy”. Dlatego podkreślał, że nie ma ścisłej godziny wymeldowania, mogę z hotelu wyjść, kiedy chcę. Mogę, ale nie wyjdę, godzina nie ma znaczenia.
„Bonjour madame!” – przez cały korytarz krzyczy do mnie bohater „Psychozy”, upychając koszulę w spodniach. Mam ochotę uciec, także krzycząc, lecz z przerażenia. Pod prysznicem mnie nie dopadł, najwyraźniej od czasów Hitchcocka właściciele położonych na uboczu hoteli zmienili metody mordowania samotnie podróżujących kobiet. Jednym butem o rozmiarze 49 mógłby mnie rozdeptać. W zamian za oszczędzenie mi życia, prosi wystawienie hotelowi opinii w serwisie rezerwacyjnym. Ocalałam. Tym razem.
Budzę się razem z małym miastem przygniecionym nieskończoną katedrą. Jak się żyje w jej cieniu? – zadaję sobie pytanie, mijając średniowieczny dom wystawiony na sprzedaż. Może to jeden z tych karolińskich budynków, rzadkość nawet we Francji, w której średniowiecze jest obecne wszędzie, najbardziej w mało higienicznych obyczajach jej mieszkańców? Starsi panowie ciągną wózki, które zaraz wypełnią bagietkami, warzywami, różnymi rodzajami mięs. Z zazdrością patrzę na wystawę sklepu mięsnego. Przypomina sklep z cukierkami – dobra poukładano elegancko, bo ekspozycja żywności we Francji to połowa smaku. Równie pięknie będzie wyglądało wieczorem na talerzach Beauvaisiens, gdy ja, jeśli mi się uda, ugotuję jakże polską botwinkę z ogórkami kiszonymi, zabieloną prawdziwą śmietaną.
Z moim „sandwich jambon-beurre” podchodzę do katedry. Grupa turystów australijskich usiłuje sforsować bramę. Nie uda im się. Po raz kolejny i ja się odbijam od wrót najwyżej sięgającej nieba świątyni średniowiecznej Europy. Sandwich rekompensuje mi brak wysublimowanych przeżyć historyka. Wyśmienita bagietka i jedyny w świecie sposób przygotowywania kanapek, w których czuć smak cienkich kawałków sera i szynki oraz słonego masła.
Siadam w kawiarni. Obok mnie sami mężczyźni. Przechodząca obok pani w średnim wieku poprawia czerwoną szminkę na ustach, gdy dziecko wpatruje się we mnie, stukającą na laptopie. Czas do domu. Autobus – samolot – autobus. Tym razem to nie relaksacyjny na zmianę ciepły i zimny prysznic. Tym razem to powrót. Czeka mnie dziesięć dni w domu. Czas świętować, zapomniawszy o Beauvais, katedrze i francuskich smakach.
Ale nie wyjadę bez ostatniej wieczerzy. Nie wyjadę, nie zjadłszy steka. Zwykłego steak-frites na podparyskim lotnisku Beauvais-Tillé. Jest bavette de boeuf, czyli łata wołowa. Zachęcam, byście zanim przejdziecie przez na tym lotnisku wyjątkowo kretyńską kontrolę bagażu, zjedli pożegnalnego woła w jedynej restauracji w Terminalu 2.
PS Przy okazji poszukiwań ładnego zdjęcia fantastycznych tapiserii flandryjskich dowiedziałam się, że na Wawelu znajduje się jedna z najcenniejszych europejskich tapiserii flandryjskich, z serii Historii Rycerza z łabędziem. Najwyższy czas wybrać się znowu na Wawel, bo coś przegapiłam.
Zastanawiam się, czy to jeden z typowych przedstawicieli miasta Beauvais, potomek średniowiecznego biskupa, jednej z najważniejszych person królestwa Francji. Widziałam ich wczoraj Beauvaisiens, wszystkich. Wylegli na ulice, które zwykle ignorują, gnieżdżąc się w swoich mieszkankach, by uczestniczyć w Święcie Muzyki. Przedzierałam się przez tłum zgromadzony przed każdym stanowiskiem muzycznym i pragnęłam w końcu dotrzeć do hotelu, o którym wiedziałam tyle, że jest położony w dzielnicy willowej.
Pan zadał mi jeszcze kilka pytań, zanim wręczył klucz. Po wejściu do pokoju, padłam sama na dwuosobowe łoże. Długa chwila upłynęła, zanim się podniosłam i rozejrzałam. Błękitne ściany współgrały ze świergotem ptaków zza okna. Roześmiałam się, widząc umywalkę usytuowaną w samym pokoju. Roześmiałam się, bo przypomniał mi się inny błękitny pokój, nad oceanem (analogia trafiona: Beauvais cieszy się klimatem oceanicznym, łagodnym). Do tamtego wchodziło się przez łazienkę, wyposażoną w kabinę prysznicową, umywalkę i tak, także ubikację.
Roześmiałam się raz jeszcze, nerwowo i ze zmęczenia. Co mi przyniesie następny hotel? Jakiego koloru będą ściany? Czy ręczniki będą wyprane, czy tylko odkażone? Sprawdzam tutejsze ręczniki, ściany w mikroskopijnych rozmiarów łazience są również błękitne. Wchodzę pod prysznic, zamykam oczy, czas na pięciominutowe spa – woda gorąca – woda zimna – gorąca – zimna. Przy pierwszej fali ciepła, gdy zamykam oczy i relaksuję się, spływa na mnie lęk: wiem, z kim kojarzy mi się pan z recepcji. To bohater „Psychozy”. Dlatego podkreślał, że nie ma ścisłej godziny wymeldowania, mogę z hotelu wyjść, kiedy chcę. Mogę, ale nie wyjdę, godzina nie ma znaczenia.
„Bonjour madame!” – przez cały korytarz krzyczy do mnie bohater „Psychozy”, upychając koszulę w spodniach. Mam ochotę uciec, także krzycząc, lecz z przerażenia. Pod prysznicem mnie nie dopadł, najwyraźniej od czasów Hitchcocka właściciele położonych na uboczu hoteli zmienili metody mordowania samotnie podróżujących kobiet. Jednym butem o rozmiarze 49 mógłby mnie rozdeptać. W zamian za oszczędzenie mi życia, prosi wystawienie hotelowi opinii w serwisie rezerwacyjnym. Ocalałam. Tym razem.
Budzę się razem z małym miastem przygniecionym nieskończoną katedrą. Jak się żyje w jej cieniu? – zadaję sobie pytanie, mijając średniowieczny dom wystawiony na sprzedaż. Może to jeden z tych karolińskich budynków, rzadkość nawet we Francji, w której średniowiecze jest obecne wszędzie, najbardziej w mało higienicznych obyczajach jej mieszkańców? Starsi panowie ciągną wózki, które zaraz wypełnią bagietkami, warzywami, różnymi rodzajami mięs. Z zazdrością patrzę na wystawę sklepu mięsnego. Przypomina sklep z cukierkami – dobra poukładano elegancko, bo ekspozycja żywności we Francji to połowa smaku. Równie pięknie będzie wyglądało wieczorem na talerzach Beauvaisiens, gdy ja, jeśli mi się uda, ugotuję jakże polską botwinkę z ogórkami kiszonymi, zabieloną prawdziwą śmietaną.
Z moim „sandwich jambon-beurre” podchodzę do katedry. Grupa turystów australijskich usiłuje sforsować bramę. Nie uda im się. Po raz kolejny i ja się odbijam od wrót najwyżej sięgającej nieba świątyni średniowiecznej Europy. Sandwich rekompensuje mi brak wysublimowanych przeżyć historyka. Wyśmienita bagietka i jedyny w świecie sposób przygotowywania kanapek, w których czuć smak cienkich kawałków sera i szynki oraz słonego masła.
Siadam w kawiarni. Obok mnie sami mężczyźni. Przechodząca obok pani w średnim wieku poprawia czerwoną szminkę na ustach, gdy dziecko wpatruje się we mnie, stukającą na laptopie. Czas do domu. Autobus – samolot – autobus. Tym razem to nie relaksacyjny na zmianę ciepły i zimny prysznic. Tym razem to powrót. Czeka mnie dziesięć dni w domu. Czas świętować, zapomniawszy o Beauvais, katedrze i francuskich smakach.
Ale nie wyjadę bez ostatniej wieczerzy. Nie wyjadę, nie zjadłszy steka. Zwykłego steak-frites na podparyskim lotnisku Beauvais-Tillé. Jest bavette de boeuf, czyli łata wołowa. Zachęcam, byście zanim przejdziecie przez na tym lotnisku wyjątkowo kretyńską kontrolę bagażu, zjedli pożegnalnego woła w jedynej restauracji w Terminalu 2.
PS Przy okazji poszukiwań ładnego zdjęcia fantastycznych tapiserii flandryjskich dowiedziałam się, że na Wawelu znajduje się jedna z najcenniejszych europejskich tapiserii flandryjskich, z serii Historii Rycerza z łabędziem. Najwyższy czas wybrać się znowu na Wawel, bo coś przegapiłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz