Kiedy jadę, droga wydaje się prosta. Pozbawiona zakrętów, a nawierzchnia jest idealnie gładka – jak pośladki niemowlaka. Wystarczy, że stanę, beton okazuje się chropowaty, patchwork łat na nim ujawnia przyrosty przedwyborcze, można prześledzić, przed którym głosowaniem zalewano dziury. W każdą z tych pozornie niewidocznych dziur wpadają moje stopy; przez cienkie sportowe podeszwy odczuwam wszystkie grudki, kamyczki, jestem jak królewna na ziarnku drogi. Na samej drodze wyrastają zakręty i nawet znak przed nimi nie ostrzega, bo po co znak, skoro droga wije się jak rzeczka, jak błyszcząca żmija, wygrzewająca się bezkarnie pośrodku.
Droga wydaje się prosta, kiedy jadę, bo patrzę tylko w dół, jedynie przez rzęsy, od czasu do czasu, rzucając okiem w przód. Każda droga podzielona na odpowiednio krótkie odcinki będzie prosta, bez zakrętów, bez wyczerpujących podjazdów. Każdą drogę dzielę na odpowiednie krótkie odcinki, żeby nie widać było na niej zakrętów, wyczerpujących podjazdów, ale...
Ale gdy się zatrzymuję, nogi wtapiają się w niewidoczne wyrwy, betonowe łaty oblewają stopy i zatrzymują mnie w miejscu tak długo, żebym w końcu zobaczyła całą drogę przede mną: krętą, pełną dziur. Nawet zamknięcie oczu nie pomaga; co z oczu, to w umyśle się odtwarza.
Wolę jechać, w biegu, w biegu, biegiem...