sobota, 1 listopada 2014

Upamiętnianie


– To dla męża – starsza pani postawiła na taśmie cztery olbrzymie znicze – a to dla mnie – ciągnęła, uśmiechając się i wykładając obok zakupy: mały kawałek podrobionego sera żółtego i bułkę.
Kasjerka skasowała znicze, a klientka zerknęła na cenę: ponad dziewięćdziesiąt zł.
– Sporo – skwitowała zmęczona kasjerka, od tygodnia przesuwająca nad czytnikiem ludzkie wspomnienia wtopione w plastikowe pojemniki – ale jeśli ser i bułka są za więcej niż – policzyła w myśli – osiem złotych, to dostanie pani w prezencie od sklepu wygodną torbę na znicze.
Starsza pani zastanowiła się.
– Przepraszam najuprzejmiej, ale może pani odliczyć jeden z lampionów? Ułożę je w tym roku w trójkąt.

Gdy kasjerka czarowała nad kasą, kolejka szemrała. Wszyscy chcieli sprawdzić, ile w tym roku będzie ich kosztowała pamięć o bliższych i dalszych zmarłych.
– Razem będzie sześćdziesiąt siedem złotych. Z serem i bułką. – oznajmiła, a klientka przesypała w jej ręce skrupulatnie odliczoną końcówkę. Kolejka ruszyła, każdemu się spieszyło na cmentarz, by zdążyć do zmarłych przed najbardziej nielubianymi żyjącymi i podpalić swoje wspomnienie jak najszybciej.

Za ponad sześćdziesiąt złotych starsza pani mogła kupić trzy kilogramy sera żółtego, dwa kilogramy szynki albo iść do przyzwoitej restauracji na obiad z winem. Dzisiaj wypiłam zdrowie żyjących i wzniosłam toast za tych, których już nie ma wśród nas. Jak zaproponowała w innym miejscu mądra osoba, zadbałam o moich bliskich, by żyli jak najdłużej.

Fot. N. Bryl.

poniedziałek, 27 października 2014

Ramki

Śniły mi się zdjęcia zbyt małe do ramek,
skurczone jak starzy ludzie.
Zdjęcia na starość się marszczą
i powoli wypadają z ramek.

Chwil, które mijają, nie da się
włożyć w ramki,
bo te chwile są coraz mniejsze,
z każdą mijającą chwilą.

Kirgizja, droga do Biszkeku z Ałmaty.
Widok ze stepu na łańcuch Tien-Szan.

piątek, 24 października 2014

Jajecznica we wspomnieniach. O powtarzalności.

O pamięć tu chodzi, ale także o powtarzalność jej przynależną. Szukam tej pamięci w jajecznicy, królowej poranków, smakiem nad smakami rozsławiającej kuchnie hotelowe, restauracyjne, pensjonatowe, a przede wszystkim kuchnie domowe.

Z boczkiem, z szynką, pomidorami, grzybami, niekiedy z musztardą, zwieńczona szczypiorkiem ma być według jednych mokra, według innych zaś porządnie przysmażona. Moja mama jajecznicę zawsze wysmażała. Skrobało się patelnię łyżeczką (bo tylko łyżeczką w moim rodzinnym domu jadało się jajecznicę) i o te wyskrobki toczyliśmy ostre walki.

Powtarzalność widać na obrazku z przeszłości. Zwykły dzień tygodnia, godzina 8.30 rano, moja mama stoi nad blatem kuchennym z maleńką patelnią w ręce, wyskrobuje w pośpiechu jajecznicę, bo za pół godziny zaczyna próbę, a jeszcze włosy trzeba ułożyć, jeszcze spakować instrument, przebiec dwa kilometry dzielące dom od filharmonii... Powtarzalność tego, co odbiera nam niepowtarzalność, tkwi w tym, że dziś to ja stałam pochylona nad blatem kuchennym, z innej patelenki wyskrobywałam jajecznicę. Jak moja mama.


Każdy z nas już żył wiele razy i żyjemy w różnych wcieleniach równocześnie, wielokrotnie. Pamiętamy nie tylko to, co sami przeżyliśmy, ale i to, co przeżyli nasi przodkowie. Kolorowe ciuchy i wyjątkowe cięcie zafarbowanych na błękitno włosów nie dodają nam niepowtarzalności. Nawet talent muzyczny czy aktorski nie są wyróżnikiem. Akceptujmy naszą powtarzalność, bo powtarzamy się; na przykład w jajecznicy. 

niedziela, 19 października 2014

W tej chwili nienawiść

Wszyscy żyliśmy już i każdy z nas może mieć nawet wiele wcieleń równocześnie. Potrafię sobie to wybrazić lepiej, gdy spotykam szkolną koleżankę w tramwaju. Ma zuchwałe szesnaście lat, jak w dniu, w którym spotkałyśmy się po raz pierwszy, pod szkołą. Potknęłam się na krzywych płytach chodnika, a ona pomogła mi pozbierać rozsypane papiery.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się nieśmiało. Nie czułam się zbyt pewnie. Nie wiedziałam, czy moje plecione z rzemieni buty nie będą za bardzo powszechne? Czy długa spódnica, do której sama przyszywałam przez pół nocy koraliki, pozwoli mi zaskarbić życzliwość najfajniejszych uczniów? Obawy, trzęsące się nogi i wystająca płyta chodnikowa odpruły koraliki, pocięły rzemienie.

Jeszcze chwytałam oddech, trzymając palcami ziemię jak sprinter przed biegiem, gdy kątem oka dostrzegłam, że ktoś podnosi z trawnika moje ubiegłoroczne świadectwo. Podziękowałam w myślach i znienawidziłam w tej samej chwili. Trudno lubić kogoś, kto był świadkiem upadku.
– Wstaniesz sama? – zapytała.
Potrząsnęłam głową, nie chciałam pomocy, ale po męsku zinterpretowała moje „tak” jako „nie” i rzuciła się mnie podtrzymać. Znienawidziłam ją jeszcze bardziej, bo trudno lubić tego, kto pomaga wbrew nam.

Tę samą nienawiść czytam w oczach pani, której moja koleżanka pomaga wysiąść z tramwaju. Która nastolatka zrywa się, gdy starszy człowiek wsiada do wagonu, która nastolatka wyskakuje z tramwaju na przystanku, by pomóc wysiąść starszej osobie o lasce, która nastolatka z równą łatwością potrafi zaskarbić sobie niewdzięczność człowieka, któremu udzieliła pomocy? Ma ciągle szesnaście lat, te same gęste brwi i rozpuszczone w nieładzie włosy jak wtedy, gdy zaczęłam ją nienawidzić. Nienawiść do niej swędzi mnie w każdej zmarszczce i fałdzie czterdziestolatki. Gdzie jest moje inne wcielenie, gdzie jestem szesnastoletnia ja? Rozglądam się. Tramwaj dojeżdża na mój przystanek.

Wysiadam. Robię test na nienawiść, upuszczam teczkę. Koleżanka wysiada za mną. Tym razem sama nie upadam. Szkoda mi eleganckich spodni, świeżo zrobionych paznokci. Ona bez skrupułów rzuca się na ziemię i zbiera papiery. Świadectwo pracy, jak wtedy, pofrunęło na trawnik.
– Postarzałaś się – mówi, podnosząc dokumenty. Do kogo mogła skierować te słowa. Rozglądam się. Może do jednego z moich wcieleń chodzących po świecie, których – wiem o tym bez wątpliwości – żyje równocześnie wiele i wszystkie, o czym wiem od tej chwili, nienawidzą tak samo.

czwartek, 16 października 2014

O słowach słów kilka


Słowa mnie słuchają.

Ustawione w szeregu lub rozrzucone bezładnie, są posłuszne. Nie układane w mozole jak puzzle, nie jakby sylabizowane, ale strzepnięte z palców, prosto na klawiaturę.

Słowami się czaruje. Można wszystko w nie oblec, a niekiedy przykryć słowami nic. Rzeczom dać słowami życie, a wydarzenia otoczyć legendą.

Cóż jest w nazwie – pytał Szekspir. Wszystko – odpowiem, bo co nazwane, to staje się.

Choć... czasem już sama nie wiem, czy to co mówię, istnieje, czy jest tym, co stwarzam. Dlatego nie zawsze wierzę własnym słowom. 

wtorek, 30 września 2014

Na osiołka czy na słonika?

Gdy nadchodzi wieczór, w wielu polskich domach rozlega się pytanie:
– Kochanie, dzisiaj na osiołka czy na słonika
W niektórych polskich domach partnerzy zaś odmawiają wejścia do małżeńskiej łożnicy, wygodnej i szerokiej, wybierając bezpieczeństwo oferowane przez wąskie gościnne łóżko, ryzykując utratę zainteresowania, ale i zarazem pompując szansę na zwiększenie zasięgu dzięki informacji o zadłużeniu opublikowanej na największym portalu społecznościowym świata (!).
Taki sam wieczór przyniósł inną decyzję – odrzucenia kariery w wielkim biznesie, na rzecz pisarskiego lauru, sławy, kto wie, może Nobla literackiego. Czym jest 2,7 mln PLN wobec tej nagrody, prawie miliona euro? Ogłoszenia laureata spodziewać się można między 6 a 13 października, czyli tuż tuż i za zmianą drogi życiowej pewnego człowieka z pewnością stał przeciek. Kto wie, może łóżkowy przeciek?

Przeciek lub ściek. Wszystko w życiu kręci się wokół dupy, pamiętaj dziecko – mówił mi tatuś, gdy byłam mała, a ja zapamiętałam, co mówił, jako jedną z ważnych lekcji życiowych. Najwyraźniej bohaterowie ostatnich doniesień prasowych także ją znają (tę prawdę), aczkolwiek niektórzy z nich dupę ostatecznie posadzili na pieniądzach. Lub aspirują do posadzenia na pieniądzach. Lub, po prostu, nie mają pieniędzy w dupie.

Zatem, powtarzam pytanie: państwo dzisiaj na osiołka czy słonika?

PS Jak mogłam zapomnieć o sytuacji, gdy seks w rodzinie pozwala na pozostanie pieniędzy w rodzinie?!




niedziela, 14 września 2014

O użyciu właściwego palca

Patrzę na cuda (ostrzeżenie: link jest niemiecki) i przypomina mi się moja pani od fortepianu z podstawówki muzycznej.

Na szczęście tylko rok miałyśmy przyjemność odbywać lekcje fortepianu, pani Szyperko i ja, i tylko raz w tygodniu. 

Byłam ostatnia, po lekcji ze mną pani Szyperko wychodziła ze szkoły. Z jednej strony to dobrze, bo była zmęczona (miała mniej energii), z drugiej źle, bo półgodzinna lekcja niekiedy trwała godzinę; pani Szyperko już się nigdzie nie spieszyła. Fascynował mnie jej nos, bardzo blisko brody (której z kolei do nosa było coraz bliżej). Nie zawsze wiedziałam, co do mnie mówi, bo przez tę brodę chyba miała wadę wymowy. Sala, w której prowadziła lekcje znajdowała się na trzecim piętrze, prowadził do niej korytarz, na którym także były trzy stopnie. 

Zbudowano tę salę wg mnie tak, by zmieścił się w niej fortepian i pani Szyperko. 

Szłam po schodach zawsze jak najwolniej, by jak najbardziej się spóźnić. Rzucałam plecak obok fortepianu, siadałam zrezygnowana na stołku i czekałam na „wyprostuj się” rzucane zza instrumentu, z ciemnego kąta, gdzie pani Szyperko chyłkiem wyjadała ogórki, patisony lub papryki marynowane ze słoika. 

W czasie roku spędzonego na nauce u pani Szyperko grałam Bacha, pewnie inwencje dwugłosowe. 

Nie przykładałam specjalnie uwagi do palcowania, a pani Szyperko, znad słoika, przerywała mi co chwilę. Słyszałam: „trzeci nie czwarty palec [głośne chlup, przełknęła ogórka] w lewej ręce na a”, „cis zagrałaś znowu trzecim [chrup chrup, to patison] w prawej ręce”. Skręcało mnie z głodu. Na zewnątrz panowała ciemność, bo lekcje odbywały się po 18.00 lub nawet po 19.00, a większość roku szkolnego to w mojej opinii jest czas zimowy. Nawet w maju. Nawet w czerwcu.

Legendy krążyły o tym, że pani Szyperko uczniom źle trzymającym nadgarstek wkłada szpilki.

Jak? Gdzie? – nie wierzyłam w to, ale się tego bałam, jak do dziś boję się Freddiego Krugera, choć on nie istnieje. Mój nadgarstek miał bardzo złą postawę. Na marginesie dodam, że pani Szyperko jako żywo jak Freddie Kruger wyglądała, aczkolwiek określenie „jako żywo” do Freddiego niekoniecznie powinno być stosowane. Szpilki nigdy nie zaznałam.

Pani Szyperko widocznie uważała, że nie warto sobie mną głowy zawracać, uczennicy na rocznym zastępstwie, na fortepianie obowiązkowym (czytaj: znienawidzonym). 

Uznała, że nic mnie nie nauczy, więc po co sobie szpilką głowę zawracać, a jednak palcowania pilnowała. Koniec lekcji znaczyło przebieranie spódnicy (zmiana z cienkiej, szkolnej, na ciepłą „na ulicę”). Zasunięcie zamka w ciepłych zimowych botkach wywoływało ulgę w mojej duszy. Dużo czasu potrzebowałam, by przekonać się do prostych, uroczych utworów Bacha, przez które wszyscy przechodzą i do końca życia wspominają je z ciepłymi uczuciami. Moje skojarzenie z inwencjami Bacha wywoływały zapach papryki marynowanej i odgłos chrupania korniszonów.

Gdybym dziś poszła do szkoły muzycznej, grałabym inwencje dwugłosowe na iPodzie, na pianinie elektrycznym, zamiast nut na pulpicie stawiałabym iPoda. 

Jakkolwiek muzyczne życie by wyglądało, pani Szyperko stanęłaby na mojej drodze. Znad słoika i tak poprawiała moje palcowanie na czułym ekranie tabletu...