wtorek, 17 czerwca 2014

Pełnia życia AKA życie zaangażowane

Coraz silniej mam wrażenie, że cały świat kręci się wokół produkowania i sprzedawania hummusu i sprzedaży z przedzikimi marżami naturalnych win sprowadzanych z niewielkich winnic we Francji i Włoszech, ale i tak się opłaca, niech pani kupi, bo w supermarkecie takich nie ma i nie będzie. W knajpie menu pisze się tylko na tablicy, kredą, to takie knajpiane credo, i czarnej kawy nie dostaniesz, to pani chce amerikano, tak? Nie wiem, czy chcę amerikano, bo nie wiem, co to amerikano, czarną kawę chcę, proszę, w zwykłej pojemności filiżance do kawy, nie w garnku, po którym delirium gwarantowane.

Na białych krzesłach z poduszkami w czerwone kwiaty lub na leżakach (z których wstać nie mogę, chondromalacjo niemal IV stopnia, jesteś okropnie niemodna) siedzą panie i panowie w spodniach związanych nad kostką, żyją naturalnie, bo leżak oznacza naturalne i wolne życie, slow. Lody liżą też naturalne o smaku marchewkowym (fuuuj, marchewka, ratuj się kto może, pluj mode on), bo waniliowe się skończyły. Z czego żyjesz? Sprzedaję produkty zen, szyję krótkie spodenki z utylizowanych materiałów po 159 zł za parę, hand-made, flat design, twój brzuch rozmiar 44 się nie zmieści do moich spodenek, nie fioletowych nie ma, to kolor so last season, jest za to rozwodniony makowy, to nie to co myślisz, a brałni (słucham?) to ciastko, żaden narkotyk, głuptasie. Pracuję wyłącznie jako freelancer, jestem minimalistką i kocham seriale, ale to jest sprzeczność, mówię, minimalista zadowoli się jednym odcinkiem, żartuję, a tobie zylion serii potrzeba, nie, nie, tłumaczą, minimalista to taki, co kocha niewymagający design szwedzki, białe krzesła. Och, białe krzesła już, mówię, trochę jak białe myszki, są wszędzie.

Wszędobylskie kooperatywy, spółdzielnie, zespoły i grupy spotykają się na targach śniadaniowych (nie, project manager dziś już nie przyjdzie), a kto nie bywa ten trąba i zgred, i nie rozumie, że tu właśnie zasadza się pełnia życia, na hałaśliwym spędzie dużej grupy ludzi, w której obowiązkowo po każdym skaczą dzieci z umazanymi buziami w biedronki i koty, a wszystkie produkty są oznaczone „gluten free” i „niski indeks glikemiczny”. Pszenica jest naszym wrogiem, mówi pani wytwarzająca naturalne domowe ciasteczka, zabija nas po cichu, gdy śpimy – nie trawimy, jakie chwytliwe hasło, poprawia okulary. Identyfikujemy korporacyjnie wszystko, co zawiera pszenicę jako wykluczone, choć ślubowaliśmy tolerancję i zen.

Właśnie, zen, kochamy maty i je taszczymy, bo a nuż w tym hałasie znajdzie się chwila na jogę w rytmie salsy. Kto tego nie docenia, ten jest na marginesie życia, wolnego życia, nie czuje tej pełni, bo ty tylko w półpełni żyjesz, najwyraźniej, nie słuchasz męskiego grania, nie, to w ogóle nie jest szowinistyczna nazwa, co ty wymyślasz, że niby męskie granie nie daje ci spać, ech, na Kazimierzu nie mieszka się po to, by spać, tylko by wolno żyć, slow, slow life, rozumiesz. Męskie granie dobiega znad Wisły i zakłóca mój sen, wolne życie, wolne życie, wolne życie powtarzam sobie...

czwartek, 12 czerwca 2014

Igrzyska dla ubogich

Ledwo uniknęliśmy w Krakowie Zimowych Igrzysk Olimpijskich, które miały się odbyć w 2022 roku, a wkraczamy w kilkunastodniowe „święto” piłki nożnej, igrzyska homogeniczne, tym razem w królestwie futbolu rozgrywane, w Brazylii. Zgodnie z tym, co twierdzą władze, podobnie jak w Krakowie, większość mieszkańców cieszy się na piłkarski maraton.

W państwie [...], dostatnio żyje sie tylko nielicznym wybrańcom [...]. Pozostali mieszkają w biednych , zamkniętych dystryktach. Gdy zaczęli się buntować, władze wpadły na pomysł, aby zorganizować igrzyska, które będą skutecznym narzędziem kontroli. 
– to o Brazylii? Nie, to fragmenty opisu fabuły filmu Igrzyska śmierci z Wikipedii. Uczestnicy piłkarskich bojów, podobnie jak bohaterowie filmu, pochodzą częstokroć z niższych warstw społecznych. Nie są losowani jak w filmie, ale muszą na udział w igrzyskach zasłużyć. Przygotowują się więc do rozgrywek od momentu, gdy potrafią chodzić, marząc o tym, by być wybranymi. W filmie trzeba liczyć na szczęście i zostać wylosowanym, a i tak społeczności dystryktów ćwiczą. Muszą być przygotowani do walki, gdyby to na nich padło. Podobnie dla ubogich mieszkańców krajów prawdziwie kochających piłkę futbol był kiedyś jedną z nielicznych realnych szans na wyrwanie się z faveli. Kariera – to nie znaczy zarabianie olbrzymich pieniędzy z gry, lecz normalne życie. Takie życie, jakie przez moment wiedli Rudo i Cursi z meksykańskiego filmu Carlosa Cuaróna. Pewnie nawet nie aż „takie” życie.


Futbol, sport prawdziwych mężczyzn rozbryzgujących z murawy testosteron, też stracił nieco na wymowie. Po pierwsze coraz popularniejsze (może z przymusu poprawności politycznej?) są rozgrywki kobiet. Po drugie piłkarze zorientowali się, że obojętne jak grają, mężczyźni i tak będą ich kochać. Kobiety natomiast pokochają ich, gdy staną się bardziej metroseksualni. Okiełznali zatem hormony i skompresowali testosteron w pojemniku z rozpylaczem. Murawy w Brazylii będą spływały nie wodą, jak na Stadionie Narodowym w Warszawie, lecz żelem ociekającym z ufryzowanych głów piłkarzy.

Nie zmienia to faktu, że igrzyska, mistrzostwa świata stały się wymownym potwierdzeniem podziału świata na bogatych i biednych. Bogaci kręcą biednym, to proste. Biedni cieszą się, że są kręceni, stroją się w piórka, łaszą do nóg bogatych i, jako eksbiedacy, zmierzają do grupy bogatych, kręcąc pozostawionymi za sobą ekspobratymcami. Biedacy zaś są w stanie tylko krzyczeć: „Ile wybudowałoby się przedszkoli za tylko te pieniądze, które wydano na kandydowanie”, jak ostatnio w Krakowie.
http://www.wprost.pl/ar/443539/Majchrowski-Przedszkola-zamiast-igrzysk-Irytuja-mnie-takie-naciski/
Oszukujemy sami siebie, my, biedacy, nienależący do grupy decydentów. Oni zaś decydują za nas, bo wiedzą, że w skrytości ducha każda bidusia nie je nie z biedy, lecz dla kariery anorektycznej modelki, a każdy biedak wetrze sobie lubrykant we włosy na wzór piłkarzy, którzy lada moment wbiegną na brazylijskie murawy. 

wtorek, 10 czerwca 2014

Troskliwość sąsiedzka

– Wieśka, tego z tej ulicy za rogiem, no wiesz, tej drugiej za trzecim rogiem, znasz?
– Taki łysy Wiesiek, co żonę tłucze, znam, bo co?
– Tłukł ją kiedyś na ulicy, na naszej ulicy, patrzę na nich i mówię:
Człowieku, co ty robisz, na ulicy, opamiętaj się, weźżeż ją do domu, nie na ulicy! 
– I co?
– I nic, wyrwała mu się ta żona jego, pobiegła, do domu, to pewnie skończył, co miał do skończenia.

[sąsiadek rozmowa, podsłuchane]

wtorek, 13 maja 2014

Nagabywanie

nagabywanie – natarczywie poprosić o coś lub zatrzymać kogoś niespodziewanie dla zapytania o coś lub nawiązania rozmowy

W Pradze po raz pierwszy byłam zimą 1996 roku. Spacerowałam, zachwycając się bajkowym pięknem kamienic, wąskimi uliczkami, knajpkami na każdym kroku i tym, że sklepiki z pamiątkami, w których nie zaopatrzyłam się w koszulkę z napisem „Praha – Kafka” są czynne chyba do świtu. Zachwycałam się także tym, że pod Karolinum zaczepia mnie Mozart i namawia, bym wpadła na premierę „Don Giovanniego”. Ten pierwszy Mozart w moim życiu był ciemnoskóry, co z tego. Przyjęłam, że uczestniczę w niezapowiedzianym spektaklu rozgrywającym się na ulicach jednego z najpiękniejszych miast Europy i poprawnie odegrałam swoją rolę: usiadłam w herbaciarni, wypiłam „zawieszoną kawę”, podziwiałam świt z mostu Karola na pocztówce, odstałam swoje, czekając na wejście na Złotą Uliczkę, jeszcze wtedy niebiletowaną.
Do Pragi wracałam wiele razy, ale prawie dziesięć lat po tej pierwszej wizycie spędziłam tam pół roku. Już po kilku dniach miałam dosyć przedzierania się przez tłumy turystów, biorących udział w tym samym przedstawieniu, które ja zaliczyłam kiedyś. Codzienne zakupy w najbliższym spożywczym były utrudnione, bo zawsze jacyś Amerykanie wybierali piwa lub przeczesywali półki w poszukiwaniu ostatniej Becherovki. Moją ulubioną kawiarnię na Hradczanach przeniesiono do mniej turystycznego zaułka. Niegdysiejsze galerie przekształciły się w sklepy z pamiątkami wątpliwej artystycznie jakości. Królował Kafka w roli ducha Pragi, Mozart jako naganiacz, głowę w rękach w ulubionej cukierni trzymał, widząc to wszystko, Nohavica.


Oby nigdy w Krakowie nie było tak jak jest w Pradze – pomyślałam wtedy.

Moja prośba nie została wysłuchana. Nową Pragą jest Kraków, nieporównywalnie mniejszy od stolicy Czech, a gromadzący te same grupy turystów z Europy i ze świata. Rządzący miastem cieszą się z rosnącej liczby odwiedzin, bo jakoby ma to dowodzić wzrostu, ale, pytam, czego wzrostu? Znaczenia miasta? Popularności? Pozycji na liście turystycznych celów? Jakby zapominali, do czego miasto służy. No właśnie, do czego? Otóż miasto służy do mieszkania. W Krakowie jednakowoż mieszkańcy stoją w jakiejś innej kolejce, nie tej, która gromadzi się pod Magistratem, jak w tej kazachskiej bajce, którą tłumaczy się dzieciom, dlaczego mają krótkie i płaskie nosy. Gdy Bóg rozdawał nosy, Kazachowie stali w kolejce po mądrość. Mieszkańcy Krakowa, pragnąc podtrzymywać mit miasta, kształcą się na „ujotach”, przesiadują w „Jagiellonce” i chodzą do teatrów („starych” i nowych). Tymczasem urzędnicy miejscy i władze miejskie rozdają to, na co leci gawiedź, czyli „look and feel”, ów kazachski nos, turystom.

Z braki Kafki powstaje więc w Krakowie szlak literatury (tabliczki na ławkach), honorujący literata zbiorowego (dla niepoznaki literackie szlaki Małopolskie nazwano po angielsku, by przypadkiem polski czytelnik nie trafił na nie w internecie). Lokalny potencjalny Mozart, czyli Pani Elżbieta Penderecka z małżonkiem, uznał, że peruka nie pasuje, tupeciku za to nie brak. Lokalnych bardów zachęcają do skorzystania z meleksa i zyskania jedynego w swoim rodzaju doświadczenia ekologicznego zwiedzania miasta lokalni naganiacze.
Posługują się tymi samymi frazesami, którymi lokalni naganiacze pod piramidami usiłują namówić do wdrapania się na wielbłąda i odbycia „jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej wyprawy przez pustynię do grobów faraonów”. U nas „melki” wiozą na Kazimierz, gdzie na przykładzie ostatnich zrujnowanych w latach powojennych kamienic pokazuje się Holokaust, i do Fabryki Schindlera, by uhonorować świetną kreację Liama Neesona u Spielberga.
Naganiacze stoją w Krakowie na każdym centymetrze kwadratowym cennej przestrzeni miejskiej, nierozważnie nieprzeznaczonej do zabudowy pod ogródki kawiarniane w planie zagospodarowania przestrzennego. Naganiają, by spożyć typowy polski obiad w regionalnej restauracji. Obsługę przyodziano w stroje z obowiązującego nurtu „folk” – na głowie wianek, a na nogach legginsy. Naganiają do sklepu z pamiątkami, gdzie można wybierać między chińskim smokiem wawelskim, hawańskim cygarem i sziszą (prosto spod piramid). Kraków, widać, jak cała Polska, jest przedmurzem chrześcijaństwa. Czujemy tu powiew Orientu na każdym kroku, dobiega z każdego kebabu.

Naganiacze zaczepiają i mnie. Odpowiadam zawsze i niestrudzenie:

Czy pan/pani nie wie, że zaczepiać obcą osobę na ulicy jest niegrzecznie i świadczy o braku dobrego wychowania? 

Już nie biorę, jak kiedyś w Pradze, udziału w spektaklu całodobowym jak sklep monopolowy. Praga jest wielka. Kraków – choć Wielki, po przyłączeniu okolicznych wsi i miasteczek w 1911 roku – to zbyt mały. Jak znaleźć złoty środek, godzący interesy mieszkańców z zapotrzebowaniami turystów? Gdzie znaleźć rzeczników mieszkańców, skoro władze bronią praw turystów. Gdzie, zresztą, są mieszkańcy Krakowa? Pod Myślenicami, podobno, na nowym strzeżonym osiedlu. Z centrum miasta, jak dowiedziałam się, należy się takim zramolałym cierpiętnicom jak ja wyprowadzić.

Przecież musiałaś wiedzieć, wprowadzając się na Kazimierz, że to dzielnica rozrywkowa – powiedziano mi. 

Proszę szanownej wycieczki. Na Kazimierz to się wprowadziłam w 1975 roku, wtedy to tu były rozrywki…


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Przenajświętszy marketing świata

Przyglądałam się wczorajszej kanonizacji dwóch papieży z dużym zainteresowaniem. Nie wyobrażam sobie bowiem, by jakakolwiek inna instytucja na świecie była w stanie zrobić akcję o takim zasięgu marketingowym i takiej sile oddziaływania. Nie tylko pozytywnego – zgodnie z prastarą zasadą „nieważne jak, byleby mówili”.

Przyglądałam się i myślę, że jakkolwiek wielkie firmy starałyby się zrobić podobną akcję, to na przykład Apple nie będzie w stanie ogłosić świętym Steve'a Jobbsa. Uznanie kogoś świętym wywiera wrażenie. Można więc bezkarnie wykorzystywać wizerunek zmarłego, by spotęgować oddziaływanie instytucji. Żadna firma nie może wykazać się, że jej były szef jest teraz świętym i obcuje z Bogiem. Nawet niewierzący lub związani z innymi religiami czy wyznaniami widzą przecież, że na kanonizację do Watykanu wybrali się nie tylko „maluczcy”, ale i wielcy. Reprezentowane były kraje, rządy; jak za czasów cesarstwa władza świecka wsparła sferę sacrum, by następnie sama podeprzeć się nią.

Jedyną formą podobnego marketingu jest kult jednostki, w wydaniu dalekowschodnim – niegdyś Mao, Kim Ir Sen, przy czym te działania nie są (nie były) prowadzone na wolnym rynku. Ta różnica jest znacząca, bo kanonizacja w świecie zachodnim musi się odnaleźć w konkurencyjnym środowisku.

To nie tylko walka o liczbę pielgrzymów na szlakach papieskich w Europie, ale walka o oglądalność. To zwycięstwo pośredników. Kiedyś oferowali lusterka, by z oddali można było oglądać rytuały odprawiane w świętych miejscach, a dziś oddają czas antenowy, bo każdy ma prawo uczestniczyć w procesie sakralizacji. Między snickersem a wyborczym spotem.


piątek, 11 kwietnia 2014

Chwila, gdy jest królem; moment, gdy staje się królową


kilka obrazków z życia monarchów

Prowadzi, opierając łokieć lewej ręki o drzwi, podtrzymując dłonią tej samej ręki głowę. Prowadzi swobodnie, „z polotem” mówią niektórzy. Jest piękny dzień, świeci słońce, chwilami oślepia. Dogania zawalidrogę, łamagę, jadącego zaledwie siedemdziesiątką. „Co mi tam, jestem królem dróg” – myśli i mruga na ciula, by zjechał na pobocze, szerokie, zachęcające do wykorzystania. Słońce go razi, ale w taki dzień wszystko musi się udać. Łamaga ustępuje, korona wyrasta na głowie prawdziwego kierowcy, który wyprzedza na trzeciego. Ta chwila, gdy jest królem szybko się kończy, panowanie trwa kilka sekund. Blask władzy króla oślepił. Król nie żyje, niech żyje nowy kierowca.

Z leżaka nad hotelowym basenem przyzywa gestem chłopca hotelowego, gotowego spełnić każde regulaminowe życzenie gościa. Chłopiec tłumaczy, ale jego angielski nie przekłada się na angielski królowej. Mówi, że alkohol podaje się wyłącznie przy barze i dopiero po 15.00. Jakim językiem do niej przemawiać, skoro ją zapewniono, że przez czternaście dób hotelowych będzie królową? Jak być królową? Nie ma zdjęć królowej Elżbiety z basenu hotelowego w dowolnym kraju turystycznego świata. Księżna Kate zdejmowała stanik, więc i ona zdejmuje, nie bacząc na stojącego przy niej chłopca. Ten czerwienieje, ale to królowa tu panuje, nie pozwoliła mu się oddalić, ma jeszcze całe dziewięć godzin panowania, do końca turnusu.

Wskakuje w ostatniej chwili, gdy drzwi tramwaju już się zamykają. Płochliwie rozgląda się na prawo i lewo, sądząc, że komunikat „Proszę odsunąć się od drzwi” skierowano do niej. Wślizguje się na miejsce przy oknie i, choć wreszcie oddycha spokojniej, to nadal oczami przebiega po pasażerach, na nikim nie zatrzymując wzroku. Tramwaj rusza, a ona stawia torebkę na kolanach i grzebie w niej, grzebie, szeleszcząc, hałasując kluczami, grzechocząc tabletkami w pojemniku. Wstydzi się, kuli się, odwraca plecami do współpasażerów. Wtem wydobywa batonik i prostuje się, to Prince Polo. Jeszcze głośniej szeleszcząc, odpakowuje i z błogim wyrazem twarzy odgryza pierwszy kawałek. Nie przejmuje się odgłosami. Wafelek z promocji za dziewięćdziesiąt dziewięć groszy oddziela ją od świata, wynosi ponad świat, koronuje ją na ten moment, na tych pięć gryzów.

„Jesteś moją królową” – szepcze jej do ucha, a ona jemu, w pierś wtulona, płacze, że on jej królem nie był, nie jest i nie będzie. On nie słyszy, by słucha tylko siebie, swojego koronacyjnego Te Deum, tego, w którym z dziewczyny uczynił kobietę, a ona płacze dalej, bo chciała dziewczyną zostać, nie kobietą, nie żoną, nie matką, a w tej chwili, w jego pieśni jest już tym wszystkim. „Jesteś moją królową” – szepcze on znowu, a ona wyciera oczy o pościel i wstaje, nie patrząc na niego. Jej każdy ruch jest abdykacją, w odwróconej postaci brak majestatu, korona leży zapomniana w pościeli, on szepcze, ona nie słucha. 

Księgarniane wspomnienia

W „Gazecie Wrocławskiej” opublikowano zapiski z pracy pracowniczki księgarni, wrocławianki. Powróciły wspomnienia... Ileż to lat minęło, odkąd i ja w księgarni pracowałam, w nieistniejącym już krakowskim „Horowitzu” na Szewskiej.

Jestem pewna, że wielu może rywalizować na wspomnienia i anegdoty z Karoliną, która cztery lata spędziła w tak specyficznym sklepie, jakim jest księgarnia. Dorzucę się i ja.

Wpadł do nas kiedyś pan, z obłędem w oczach, rzucił:
– Gdzie jest Grecja?!
Nieprzytomnie zamrugałam oczyma i szybko odparłam:
– Na południu Europy, głównie na Peloponezie.
Poczerwieniał, wybiegł na zewnątrz, wrócił i już spokojnie wycedził:
– Gdzie znajdę mapę Grecji?
Praca w księgarni, praca w każdym sklepie zresztą, uczy opanowania i dostarcza wiele radości.