Coraz silniej mam wrażenie, że cały świat kręci się wokół produkowania i sprzedawania hummusu i sprzedaży z przedzikimi marżami naturalnych win sprowadzanych z niewielkich winnic we Francji i Włoszech, ale i tak się opłaca, niech pani kupi, bo w supermarkecie takich nie ma i nie będzie. W knajpie menu pisze się tylko na tablicy, kredą, to takie knajpiane credo, i czarnej kawy nie dostaniesz, to pani chce amerikano, tak? Nie wiem, czy chcę amerikano, bo nie wiem, co to amerikano, czarną kawę chcę, proszę, w zwykłej pojemności filiżance do kawy, nie w garnku, po którym delirium gwarantowane.
Na białych krzesłach z poduszkami w czerwone kwiaty lub na leżakach (z których wstać nie mogę, chondromalacjo niemal IV stopnia, jesteś okropnie niemodna) siedzą panie i panowie w spodniach związanych nad kostką, żyją naturalnie, bo leżak oznacza naturalne i wolne życie, slow. Lody liżą też naturalne o smaku marchewkowym (fuuuj, marchewka, ratuj się kto może, pluj mode on), bo waniliowe się skończyły. Z czego żyjesz? Sprzedaję produkty zen, szyję krótkie spodenki z utylizowanych materiałów po 159 zł za parę, hand-made, flat design, twój brzuch rozmiar 44 się nie zmieści do moich spodenek, nie fioletowych nie ma, to kolor so last season, jest za to rozwodniony makowy, to nie to co myślisz, a brałni (słucham?) to ciastko, żaden narkotyk, głuptasie. Pracuję wyłącznie jako freelancer, jestem minimalistką i kocham seriale, ale to jest sprzeczność, mówię, minimalista zadowoli się jednym odcinkiem, żartuję, a tobie zylion serii potrzeba, nie, nie, tłumaczą, minimalista to taki, co kocha niewymagający design szwedzki, białe krzesła. Och, białe krzesła już, mówię, trochę jak białe myszki, są wszędzie.
Wszędobylskie kooperatywy, spółdzielnie, zespoły i grupy spotykają się na targach śniadaniowych (nie, project manager dziś już nie przyjdzie), a kto nie bywa ten trąba i zgred, i nie rozumie, że tu właśnie zasadza się pełnia życia, na hałaśliwym spędzie dużej grupy ludzi, w której obowiązkowo po każdym skaczą dzieci z umazanymi buziami w biedronki i koty, a wszystkie produkty są oznaczone „gluten free” i „niski indeks glikemiczny”. Pszenica jest naszym wrogiem, mówi pani wytwarzająca naturalne domowe ciasteczka, zabija nas po cichu, gdy śpimy – nie trawimy, jakie chwytliwe hasło, poprawia okulary. Identyfikujemy korporacyjnie wszystko, co zawiera pszenicę jako wykluczone, choć ślubowaliśmy tolerancję i zen.
Właśnie, zen, kochamy maty i je taszczymy, bo a nuż w tym hałasie znajdzie się chwila na jogę w rytmie salsy. Kto tego nie docenia, ten jest na marginesie życia, wolnego życia, nie czuje tej pełni, bo ty tylko w półpełni żyjesz, najwyraźniej, nie słuchasz męskiego grania, nie, to w ogóle nie jest szowinistyczna nazwa, co ty wymyślasz, że niby męskie granie nie daje ci spać, ech, na Kazimierzu nie mieszka się po to, by spać, tylko by wolno żyć, slow, slow life, rozumiesz. Męskie granie dobiega znad Wisły i zakłóca mój sen, wolne życie, wolne życie, wolne życie powtarzam sobie...
Na białych krzesłach z poduszkami w czerwone kwiaty lub na leżakach (z których wstać nie mogę, chondromalacjo niemal IV stopnia, jesteś okropnie niemodna) siedzą panie i panowie w spodniach związanych nad kostką, żyją naturalnie, bo leżak oznacza naturalne i wolne życie, slow. Lody liżą też naturalne o smaku marchewkowym (fuuuj, marchewka, ratuj się kto może, pluj mode on), bo waniliowe się skończyły. Z czego żyjesz? Sprzedaję produkty zen, szyję krótkie spodenki z utylizowanych materiałów po 159 zł za parę, hand-made, flat design, twój brzuch rozmiar 44 się nie zmieści do moich spodenek, nie fioletowych nie ma, to kolor so last season, jest za to rozwodniony makowy, to nie to co myślisz, a brałni (słucham?) to ciastko, żaden narkotyk, głuptasie. Pracuję wyłącznie jako freelancer, jestem minimalistką i kocham seriale, ale to jest sprzeczność, mówię, minimalista zadowoli się jednym odcinkiem, żartuję, a tobie zylion serii potrzeba, nie, nie, tłumaczą, minimalista to taki, co kocha niewymagający design szwedzki, białe krzesła. Och, białe krzesła już, mówię, trochę jak białe myszki, są wszędzie.
Wszędobylskie kooperatywy, spółdzielnie, zespoły i grupy spotykają się na targach śniadaniowych (nie, project manager dziś już nie przyjdzie), a kto nie bywa ten trąba i zgred, i nie rozumie, że tu właśnie zasadza się pełnia życia, na hałaśliwym spędzie dużej grupy ludzi, w której obowiązkowo po każdym skaczą dzieci z umazanymi buziami w biedronki i koty, a wszystkie produkty są oznaczone „gluten free” i „niski indeks glikemiczny”. Pszenica jest naszym wrogiem, mówi pani wytwarzająca naturalne domowe ciasteczka, zabija nas po cichu, gdy śpimy – nie trawimy, jakie chwytliwe hasło, poprawia okulary. Identyfikujemy korporacyjnie wszystko, co zawiera pszenicę jako wykluczone, choć ślubowaliśmy tolerancję i zen.
Właśnie, zen, kochamy maty i je taszczymy, bo a nuż w tym hałasie znajdzie się chwila na jogę w rytmie salsy. Kto tego nie docenia, ten jest na marginesie życia, wolnego życia, nie czuje tej pełni, bo ty tylko w półpełni żyjesz, najwyraźniej, nie słuchasz męskiego grania, nie, to w ogóle nie jest szowinistyczna nazwa, co ty wymyślasz, że niby męskie granie nie daje ci spać, ech, na Kazimierzu nie mieszka się po to, by spać, tylko by wolno żyć, slow, slow life, rozumiesz. Męskie granie dobiega znad Wisły i zakłóca mój sen, wolne życie, wolne życie, wolne życie powtarzam sobie...