Wczorajszy spacer po krakowskim zoo przysporzył mi wiele radości, a mojemu towarzyszowi sporo wstydu. Tupałam z radości, gdy kameleon zwinnie chwytał językiem owada, piszczałam, widząc ocierające się o siebie wielkie koty, a gdy z daleka dostrzegłam strusia i tapira, wyciągnęłam rękę i galopem do nich podbiegałam, głośno krzycząc: „tapir, tapir, jaki ma nos, jaka trąba” lub „struś, struś, ma jajo, patrz, ma jajo”.
Najwięcej czasu spędziłam przy moich ukochanych flamingach, które niezmiennie mnie zachwycają urodą, zgrabnością, delikatnością swoją. Fenka usiłowałam namówić do obudzenia się, bo, zwinięty w kłębuszek, tylko raz wystawił oczy i na mnie popatrzył, lekko ruszając uszkami. Mówiłam więc do niego najpierw „taś taś”, a potem „cip cip”, bo uświadomiłam sobie, że to za kurami biegają lisy, nie kaczkami, a fenek to przecież lis. A fenek nic, spał.
Poznałam wreszcie nową moją miłość zwierzęcą: hirarę. Tym samym dołączyła ona do wielkiej trójcy (flamingi, tapiry, fenki). Zachwyciła mnie jej zręczność i zwinność, z jaką poruszała się po konarach. Piękno jej futra, błyszczącego, zapewne szorstkiego, ale, jak podejrzewam, bliskiego jamnikom.
Hirara jest mądra; planuje. Potrafi robić zapasy: zbiera owoce jeszcze niedojrzałe, które później zjada, gdy odpowiednio dojrzeją. Doniesienia o pierwszym zwierzęciu potrafiącym planować (szympans w jednym z bodajże niemieckich zoo, który zbierał kamienie, by następnie, po przyjściu zwiedzających, rzucać nimi w nich) są więc, jak każda kaczka dziennikarska, mocno przesadzone; hirara jest organizatorem swojego żywienia i dzięki tej umiejętności, nie brakuje jej pokarmu w chwilach, gdy owoców, ani dojrzałych, ani niedojrzałych, nie ma już na drzewach. Mam wrażenie, że ta jej cecha, stawia ją wyżej niż wielu ludzi, pozbawionych zdolności planowania.
Ma przepiękne ubarwienie; głowę i początkowy fragment tułowia ma rudą lub rudo-żółtą (złotą), a resztę ciała bardzo ciemnobrązową lub wręcz czarną. Migocze się jej futro w świetle słońca, promyki odbijają się i hirara błyszczy, jak gwiazda - nie ta z nieba, lecz ta z Las Vegas, estradowa. Chciałabym zobaczyć, jak hirara pływa; ma tak opływowe kształty, że z pewnością robi to przepięknie, z gracją. Niestety, w krakowskim zoo nie ma jeziorka, w którym mogłaby się wypluskać. Umożliwiono jej tylko wspinanie się po drzewach.
Największą jednak niespodziankę sprawił mi @rk202, który zaklinał się, że pamięta hirarę z książek Arkadego Fiedlera. Ten pisarz i podróżnik ocalił życie hirarze (a ja go nie lubiłam...), co pięknie zostało opisane. Najwspanialsze słowa są na końcu:
Dzika hirara, która w szaleńczem opętaniu walczyła o swoją wolność, aby wreszcie, poraniwszy strażników, sama skrwawiona, z przetrąconym grzbietem, uciec wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu - obudziła ludzką normalną reakcję w prostym pomocniku podrożnika, Estanislao, który porwał strzelbę i wymierzył do uciekającego zwierzęcia. Ale Fiedler podbił strzelbę, "gdyż trzeba szanować szaleństwo".
Skazał ją na śmierć, ale śmierć nie wymierzoną przez człowieka, lecz śmierć, którą sama wywalczyła. Dzięki temu opisowi zrozumiałam, skąd we mnie poczucie więzi z hirarą. Ja jestem hirarą. Wprawdzie nie tak zwinną, zgrabną, ale tak szaloną, tak walczącą o wolność, szamoczącą się, poświęcić wszystko, gotową zginąć nawet, byle być wolną.