sobota, 29 listopada 2008

„The Gods Must Be Crazy”

Koniecznie trzeba zobaczyć. a jak się zobaczy, to trzeba zobaczyć raz jeszcze ten film.

O tym, że są szczęśliwi ludzie. O tym, że relacje międzyludzkie nie muszą podlegać stereotypowym obyczajom. O tym, że świat się kończy w którymś miejscu.

Zobaczyć po to, by zapamiętać najsłodszy uśmiech świata: uśmiech Xi. Dowiedzieć się, kim są buszmeni i dlaczego nie powinniśmy ich tak nazywać, i zobaczyć, jak piękne są krajobrazy w Afryce. Chcę pojechać.......................... tam.

„Prestige”

Oglądałam wczoraj film The Prestige Christophera Nolana. W głównych rolach – Christian Bale, Hugh Jackman, Michael Caine, Scarlett Johansson.

Film mnie bardzo poruszył. Niezwykle spodobała mi się idea ukazania rywalizacji, tego obrzydliwego elementu ludzkich charakterów, w nieco bajkowej scenerii Londynu końca XIX wieku (o ile się nie mylę w tym czasie - na to wskazywałyby stroje).

Nie chodzi tu o intrygę, o tajemnicę – przeciętnie inteligentny widz, mając w pamięci wstęp do filmu i patrząc na sztuczkę Alfreda, domyśli się, o co chodzi (no przecież nie napiszę!). Chodzi o to, czym staje się konkurencja, do czego potrafi doprowadzić człowieka, tym bardziej, że przecież przypadek Angiera jest tak absurdalny i niemożliwy, że odbiera filmowi ostatnie cechy realności. „Obsesja” – mówią bohaterowie w filmie (mówi to David Bowie, który tak pięknie przez zęby cedzi każde słowo, a oczy nieruchomo wpatrzone ma w... właśnie – w co? w przyszłość, chyba, sądząc po jego postaci), ale czy to jest obsesja? Mnie się wydaje raczej, że to coś, co jest immanentne naturze człowieka i impuls może sprawić, że staje się motorem życia całego. Czy obsesja jest siłą napędową? Z pewnością, tak, ale to instynkt współzawodnictwa każe obydwu głównym bohaterom robić to, co robią. Zwycięstwo, pewnie, że jest istotne, ale co robić, gdy przeciwnika zabraknie? Wycofać się...

Brakowało mi w tym filmie tego właśnie – tej refleksji nad końcem rywalizacji, tym bardziej, że zakończenie filmu mnie rozczarowało. Dobrze grzało i się zadymiło.

Co z tego, skoro i tak film jest świetny? Ma niezwykłą atmosferę, pozwala odczuć coś, o czym już często zapomnieliśmy – magię. Powie ktoś, że to tylko iluzja, ale przecież cały świat jest iluzją. Wierzymy w to, co wydaje nam się, że widzmy.

Świetni aktorzy. Christian Bale to ostatnio „mój typ” – oglądam kolejno jego film za filmem. Byłam nim zachwycona w „Imperium słońca”, pamiętam, że przeżywałam ten film bardzo intensywnie, a on, gówniarz wówczas, był przez chwilę moim idolem (mam taki obraz w pamięci – on, w kurtce skórzanej, jakby lotniczej, na tle zachodzącego słońca, nie wiem, czy to prawdziwy obraz z filmu, czy jakaś sztuczka mojej pamięci. Nie chcę filmu zobaczyć ponownie, bo się boję, że mi się nie spodoba; wolę nosić w sobie mit). A teraz Ch.B. jest, hehe, wszędzie. Prawie jak Scarlett Johansson, która też w każdym filmie gra (o jak mi się nie podobała w „Drugiej Boleyn”. Nie wiem, dlaczego, jakaś bezpłciowa była). Hugh Jackmanowi zdecydowanie lepiej w „różkach” Wolverine'a, zresztą, śliczny jest, ma śliczne plecy (na początku filmu widać!!!), ale to nie ten typ. Zachwyciła mnie aktorka grająca żonę Alfreda, Sarę, ale nie pomnę jej nazwiska.

I jeszcze jedna refleksja: Michael Caine. Gra w tym filmie energicznego pana w średnio starszym wieku. Pamiętam go sprzed kilku ledwo lat w „Spokojnym Amerykaninie” (nie podobał mi się film, za to rola M.C. – pełny odjazd), pamiętam go z innych, wielu, filmów. I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że to już starszy pan. W tym filmie – krótkie włosy, żadnej „falki” nad czołem, siwa bródka, spokój na ekranie. Tylko ten głos... och, ten głos... To ciągle „stary-młody” M.C.

Polacy

Jednym z najbardziej typowych przejawów „polactwa” jest przykład zachowania mojego poprzednika w mieszkaniu. Otóż, wyjeżdżał on „za pracą” do Wielkiej Brytanii i starał się sprzedać sprzęty z mieszkania. Wyraziłam zainteresowanie lodówką i, faktycznie, kupiłam ją (za 150 zł). Natomiast nie byłam chętna kupić telewizor, półki na ścianę, a nawet tapczan (wstrętny i śmierdzący). Co zrobił? Wywalił na śmietnik. Jeśli nie zapłaci, to nie dostanie. Nie ma szansy. A jeszcze, zniszczył, zanim wywalił. Żeby przypadkiem nikt nie skorzystał. Ani z półek, ani tapczanu, ani tym bardziej telewizora - przecież ten ostatni to (hehe) "dobro wyższe". Cenna rzecz, taki telewizor.

Jacy ci ludzie wokół fajni są...

praca

Postanowiłam pracę non-profit rozpocząć w najprzyjemniejszy sposób, mianowicie w wannie. Wprawdzie nie jestem fanatyczką kąpieli, ale akurat dziś potrzebowałam wygrzać się w wodzie, pocierać skórę pianką, usiąść na ziarenkach soli do kąpieli (jest fioletowa, pięknie wygląda pod wodą).

Usiadłam, popluskałam się i wzięłam pracę non-profit do rąk. Posiedziałam chwilę i mi się znudziło. Praca non-profit ma tę wadę, że się nie opłaca w krótkim okresie. Wczoraj, pracując na zysk, myślałam o tych kilku miłych rzeczach, które kupię sobie w styczniu; dziś, nie jestem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o długoterminowej korzyści, którą przyniesie mi praca non-profit. No po prostu nie mogę!

Konkluzja: praca non-profit jest wspaniała i tak powinno się pracować, ale motywację do pracy daje wymierny i spodziewany w krótkim okresie zysk. Przynajmniej tak to u mnie działa.

Przy okazji, muszę nadmienić, że kąpiel w wannie jest wg mnie przereklamowana. Szczególnie kąpiel z partnerem. To już w ogóle jest jakiś dramat. Za każdym razem, gdy słyszałam "wykąpmy się razem", ciarki przechodziły mi przez plecy i bynajmniej nie były to dreszcze rozkoszy. Toż to jest pełne obnażenie wszystkich wad, na dodatek wyolbrzymionych przez wodę (pod wodą kształty wydają się jeszcze bardziej obfite niż są w rzeczywistości). Widać wszystko jak na dłoni, czarodziejska pianka-woalka po chwili znika, zwłaszcza, gdy w wannie wiercą się dwie osoby a nie jedna. Wszystko widać... wszystko. Jeszcze do tego ciepła woda powoduje rozluźnienie, mięśnie brzucha nie chcą pracować jak powinny, za dobrze im się robi. Klęska i wstyd. A już nie wspomnę o tym, co się dzieje w łazience po takiej "rozkosznej" kąpieli... woda po kostki, jak po powodzi. W innym życiu pewnie polubię, w tym - jestem przeciw.

profit/non-profit?

Wczoraj pracowałam dla zysku. Przez cały dzień zarobiłam ok. 350 zł. Czysty profit - nie liczyłam na te pieniądze, nie były wkalkulowane w napięty (hehe) budżet stycznia. No więc pracowałam jak dziki osiołek. Dostanę pieniądze pewnie w styczniu i kupię sobie za to coś dobrego do jedzenia, dobrą książkę i bieliznę. Czysty zysk, że się powtórzę. Albo po prostu, prozaicznie, zapłacę połowę czynszu.

Dziś będę pracować non-profit. Już to obgadałam i wspólnie, z obgadywaczką, uznałyśmy, że non-profit jest w gruncie rzeczy bardziej zyskowny niż profit. Non-profit sprawi, że moja przyszłość będzie lepsza (?), ciekawsza (?), o wyższej jakości (hehe), cóż, że przyczyni się do tego, że spełnią się moje marzenia. Non-profit zatem jest zdecydowanie lepszą formą pracy, bo pracuję na to, co będzie w szerszym znaczeniu niż coś dobrego do jedzenia, książka czy bielizna. Nieprawdaż?

Popieram formy pracy non-profit. Gdyby wszyscy pracowali non-profit, świat byłby piękniejszy!

PS. Od pracy profit bardzo bolały mnie plecy. Zobaczymy, co będzie po pracy non-profit.