Oglądałam wczoraj film The Prestige Christophera Nolana. W głównych rolach – Christian Bale, Hugh Jackman, Michael Caine, Scarlett Johansson.
Film mnie bardzo poruszył. Niezwykle spodobała mi się idea ukazania rywalizacji, tego obrzydliwego elementu ludzkich charakterów, w nieco bajkowej scenerii Londynu końca XIX wieku (o ile się nie mylę w tym czasie - na to wskazywałyby stroje).
Nie chodzi tu o intrygę, o tajemnicę – przeciętnie inteligentny widz, mając w pamięci wstęp do filmu i patrząc na sztuczkę Alfreda, domyśli się, o co chodzi (no przecież nie napiszę!). Chodzi o to, czym staje się konkurencja, do czego potrafi doprowadzić człowieka, tym bardziej, że przecież przypadek Angiera jest tak absurdalny i niemożliwy, że odbiera filmowi ostatnie cechy realności. „Obsesja” – mówią bohaterowie w filmie (mówi to David Bowie, który tak pięknie przez zęby cedzi każde słowo, a oczy nieruchomo wpatrzone ma w... właśnie – w co? w przyszłość, chyba, sądząc po jego postaci), ale czy to jest obsesja? Mnie się wydaje raczej, że to coś, co jest immanentne naturze człowieka i impuls może sprawić, że staje się motorem życia całego. Czy obsesja jest siłą napędową? Z pewnością, tak, ale to instynkt współzawodnictwa każe obydwu głównym bohaterom robić to, co robią. Zwycięstwo, pewnie, że jest istotne, ale co robić, gdy przeciwnika zabraknie? Wycofać się...
Brakowało mi w tym filmie tego właśnie – tej refleksji nad końcem rywalizacji, tym bardziej, że zakończenie filmu mnie rozczarowało. Dobrze grzało i się zadymiło.
Co z tego, skoro i tak film jest świetny? Ma niezwykłą atmosferę, pozwala odczuć coś, o czym już często zapomnieliśmy – magię. Powie ktoś, że to tylko iluzja, ale przecież cały świat jest iluzją. Wierzymy w to, co wydaje nam się, że widzmy.
Świetni aktorzy. Christian Bale to ostatnio „mój typ” – oglądam kolejno jego film za filmem. Byłam nim zachwycona w „Imperium słońca”, pamiętam, że przeżywałam ten film bardzo intensywnie, a on, gówniarz wówczas, był przez chwilę moim idolem (mam taki obraz w pamięci – on, w kurtce skórzanej, jakby lotniczej, na tle zachodzącego słońca, nie wiem, czy to prawdziwy obraz z filmu, czy jakaś sztuczka mojej pamięci. Nie chcę filmu zobaczyć ponownie, bo się boję, że mi się nie spodoba; wolę nosić w sobie mit). A teraz Ch.B. jest, hehe, wszędzie. Prawie jak Scarlett Johansson, która też w każdym filmie gra (o jak mi się nie podobała w „Drugiej Boleyn”. Nie wiem, dlaczego, jakaś bezpłciowa była). Hugh Jackmanowi zdecydowanie lepiej w „różkach” Wolverine'a, zresztą, śliczny jest, ma śliczne plecy (na początku filmu widać!!!), ale to nie ten typ. Zachwyciła mnie aktorka grająca żonę Alfreda, Sarę, ale nie pomnę jej nazwiska.
I jeszcze jedna refleksja: Michael Caine. Gra w tym filmie energicznego pana w średnio starszym wieku. Pamiętam go sprzed kilku ledwo lat w „Spokojnym Amerykaninie” (nie podobał mi się film, za to rola M.C. – pełny odjazd), pamiętam go z innych, wielu, filmów. I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że to już starszy pan. W tym filmie – krótkie włosy, żadnej „falki” nad czołem, siwa bródka, spokój na ekranie. Tylko ten głos... och, ten głos... To ciągle „stary-młody” M.C.