piątek, 20 marca 2015

Niecałkowite zaćmienie

Dopiero gdy zerwały się ptaki, dostrzegła, że zrobiło się wyraźnie ciemniej i chłodniej. Powietrze nabrało grafitowego koloru. Wzburzone dotąd fale uspokoiły się. Ogarnął ją niepokój. Co teraz będzie? Jak długo to potrwa? Rzuciła okiem na uśmiechniętą koleżankę, która cały czas z zadartą głową wpatrywała się w zasłonięte Księżycem Słońce, przysłaniając twarz kartką papieru z dziurką pośrodku. Na plaży stały tysiące ludzi w takiej samej pozycji.

Dopiero gdy wysiadłam z tramwaju, zauważyłam zainteresowanie tłumu zjawiskiem na niebie. W ostrzejszym powietrzu niż kilka chwil wcześniej, miasto i tak wyglądało jakby zasnuła je mgła. Smog nie przepuszczał żadnych innych myśli. W tramwaju ważniejszy był korek i powtarzane pytanie, przeciskające się od tyłu do przodu pojazdu „Dlaczego stoimy?”. Na ulicy zaś, zamiast osłaniać oczy, gapie osłaniali smartfony, przez których ekrany patrzyli na słońce.

– Mam kliszę rentgenowską, może skorzysta pani, by obejrzeć zaćmienie? Za moment będzie maksimum. – usłyszałam propozycję, z której się wymigałam. Nie dlatego, że nie chciałam oglądać zaćmienia przez czyjś kręgosłup czy złamany obojczyk. Chciałam być z zaćmieniem sam na sam, bo tak duże wywierało na mnie wrażenie.


Niecałkowite zaćmienie z 1999 roku przeżyłam w Brighton na plaży  i dzisiaj w Krakowie na ulicy. Na zdjęciu – resztka słońca z 1999 r. puszczona zajączkiem na spodnie koleżanki.

niedziela, 8 marca 2015

Femme de ménage/femme de lettre (8.03)

Odstawiam ostatni talerz na suszarkę, zakręcam wodę, wycieram ręce w ścierkę. Rozglądam się. Czy nie zostało coś jeszcze do umycia. Myślę już o czymś innym. W co ubiorę bohatera następnej sceny i czy jego strój będzie związany z sytuacją. Rozważam, czy bohaterka będzie się awanturowała, czy przyjmie rozwój wydarzeń ze spokojem.

Potem kładę się na łóżku – leżę, wymyślając zakończenia kolejnych wątków – i wiem, że już nigdy z łóżka nie wstanę. Gdy wstaję, wiem, że czas usiąść do pracy, do tabelek. W komórkach wpisuję imiona moich bohaterów, zamiast nazwisk z zestawień. Po tabelkach powieszę pranie, pościelę łóżko, posprzątam cały tydzień. Zapłacę rachunki, w wyobraźni wydając pieniądze odłożone na rozliczenie z elektrownią, na wyjazd nad jezioro. Tak skończy się mój twórczy weekend. Odwrotnie do bohaterki, przyjmę rozwój wydarzeń ze spokojem.

Emily Brontë, Jane Austen, Emily Dickinson, Sylwia Plath, J.K. Rowling, E.L. James i inne! Czy i wy tak miotałyście się między garami a bohaterem?

„Delikatnie”, fot. N. Bryl

Wszystkim kobietom, które godzą pracę zawodową z pracą w domu i z własnymi marzeniami; z podziękowaniem tym kobietom, dzięki którym mogę się miotać, a nie być skazaną na pracę w domu i wewnętrzną emigrację w marzenia. 

niedziela, 22 lutego 2015

Gdy ulicami chodzę... (Kazimierz)

Gdy ulicami chodzę, spaceruję z umarłymi i spaceruję z tymi, którzy jeszcze żyją. I z tymi, których obecność ciągle namacalna, choć dawno ich tu nie ma. Dotykam duchów i gonię za cieniami.

Cień babci I, Cafe Baroque/sklep spożywczy, Plac Nowy 8
Wchodzę i proszę pięć deko drożdży do ciasta. Zza wysokiej lady wygląda sprzedawczyni. Nie patrzę na nią, ale wiem, że ma biały czepek i sznurowane sklepowe buty bez palców i bez pięt. Pyta: „Na pewno pięć deka? Nie pięć piw?” i mówi, że się wygłupiam. Nie patrzę na nią i się nie wygłupiam. Wychodzę. Obok stoi całodobowa grupka amatorów wódki i zakąsek.

Cień babci II, Regionalne Alkohole/sklep spożywczy/żydowski sklepik, ul. Miodowa 28a
To ostatni ratunek, ostatni sklep spożywczy przed domem. Chcę drożdże, a tu szwarcmydło i powidło, dziada z babą brakuje, aksamit na stole i lichtarz na aksamicie, wosk kapie ze świeczek. Za ladą Żyd zapatrzony w światło świecy, żadnych drożdży. „Babciu, dokąd mnie wysłałaś?”– myślę z paniką i wychodzę na palcach, by mnie nie dostrzegł. Pod sklepem kłócę się z kierowcą meleksa, czekającym na zmęczonych turystów.

Wracam do domu, a to przecież już nie dom. Można mieszkać siedemdziesiąt lat w jednym domu, a potem mieszkać gdzie indziej, bo już nie w domu się mieszka. I babci nie ma, drożdży, nie będzie ciasta, a restauracja węgierska za rogiem już zamknięta.

Gdy ulicami Kazimierza chodzę, gonię cienie i dotykam duchów. Tłum tu większy, bo przeciskać trzeba się między przedwojennymi mieszkańcami i tymi niemodnymi mieszkańcami, którzy opuścili zbyt modną dzielnicę. Mieszkam na Kazimierzu: mam sąsiadów na zamkniętych osiedlach przy granicach Krakowa i mam sąsiadów na żydowskich cmentarzach.

Próbuję na Kazimierzu utrzymać moje metry kwadratowe. Próbuję zmieścić się tam, gdzie najtłoczniej.


środa, 28 stycznia 2015

I don't like...

Jesteśmy w podobnym wieku, rozmawiamy po angielsku. Niedawno skończyłam pogawędkę z jego dziadkiem. Po polsku. Dziadek, choć nie pochodzi z samego Krakowa, ma silny krakowski akcent, z przeciąganymi samogłoskami w ostatnich sylabach. Zupełnie taki, jaki miała moja babcia.

I don't like Poles. Nie lubię Polaków – nalewa mi rubinowe wino z karafki, już niemal pustej. Półlitrowa, druga, zastanawiam się, czy mam gotówkę na trzecią – bar nie przyjmuje płatności kartą, a mój towarzysz nie ma złotówek. Gdy mi to wyznał, zaśmiałam się i po europejsku zapytałam, czy ma euro, a on na to, że tylko szekle i drobne dolary.
If you don't like Poles, you don't like me. Jeśli nie lubisz Polaków, to mnie nie lubisz.
I like you. Lubię cię. You are just like one of us. Jesteś jak jedna z nas. – wino czerwone jak morze nas łączy. I ironia, która – jak mi wyznaje – pozwoliła Żydom przetrwać zburzenie świątyni, średniowieczne getta, pozwoliła im przeżyć holokaust. Z ironią komentuję w myślach, że nie mogę powiedzieć „I don't like Jews.”.

fot. N. Bryl
Dlaczego wcześniej nie przyjechał do Polski? Nigdy dotychczas nie był poza Izraelem. Płacę za trzecią karafkę i mówię, że choć mam ochotę na czwartą, to już nie mam pieniędzy; muszę wypłacić z konta. Chodźmy.

Koniec nocy, pijani rabinowym, tfu, rubinowym winem, stukamy obcasami, jak oficerowie, po bruku Szerokiej w jej najwęższym odcinku. Opieram się o mur cmentarza. On staje obok mnie.

W romantycznym filmie stanąłby obok mnie i pocałował. Tym pocałunkiem zamknęlibyśmy usta antysemitom i nienawidzącym Polaków. A potem żylibyśmy długo i nieszczęśliwie, on nad Morzem Czerwonym, ja nad czerwonym winem.

W horrorze on stanąłby obok mnie i zasłonił sobą, broniąc przed oddziałem zombich. Wyrośliby z każdego kociego łba ulicy Szerokiej, bo na tej ulicy każdy kamień jest kamieniem nagrobnym.

W dramacie stanąłby obok mnie, a ja zasłoniłabym go sobą i razem zginęlibyśmy od kuli niemieckiego żołnierza, który w środku nocy nas przypadkowo przyłapał na nieczystej rasowo schadzce.

To jednak była komedia i tej nocy lekko pijany polsko-izraelski tandem usiłował wdrapać się na mur cmentarny, by jeszcze przed świtem zapalić znicz na grobie rabina Isserlesa.

Historia bardzo luźno oparta na wydarzeniach. 

sobota, 24 stycznia 2015

Niezrozumienie

Bezdzietni nigdy nie zrozumieją tych, którzy mają dzieci. Ci, którzy nie mają kotów, nigdy nie zrozumieją kociarzy. Warszawiacy nigdy nie zrozumieją krakowian. Rosjanie nigdy nie zrozumieją Polaków. Zachód nigdy nie zrozumie Wschodu. Kobiety nigdy nie zrozumieją mężczyzn.

Ty nigdy nie zrozumiesz mnie. 

sobota, 17 stycznia 2015

No, horror, hahaha, mówię ci

Hahaha, opowiem ci historię, choć w sumie to, hahaha, horror, słuchaj. 
fot. N. Bryl
Babcia tego Mariusza, wiesz która, ta, co ma dziewięćdziesiąt dwa lata, nie wiesz? Ta spod Myślenic, no znasz, aha, Myślenice znasz, więc Mariusz, mąż Agnieszki, ma babcię, no tak, już wyjaśniam: Agnieszka, córka twojego kuzyna Marka, ma męża, Mariusza, a on ma babcię pod Myślenicami, tak, Mariusz. Ta babcia poczuła się źle, przedwczoraj, poszła do przychodni, co?, tak, chodząca, sprawna, sama, w przychodni lekarka podejrzewała arytmię i odesłała babcię do szpitala na badanie, czy sama poszła?, tak, sama, to znaczy sama, bez lekarki i bez Mariusza, no bez nikogo. W szpitalu stwierdzili arytmię i odesłali babcię do domu, a przecież nie było świąt i nikt nie chciał babci do szpitala wsadzić, pozbyć się. Horror mówisz? no, horror, czekaj, nie!, jeszcze nie horror, bo babcia wróciła do domu i w nocy umarła. No horror, przecież mówiłam, ale hahaha, czekaj, nie, nie skarżą szpitala, nie, bo po śmierci babci wezwano lekarza, który podpisał akt zgonu mamy Mariusza, tak, męża Agnieszki, i wyjechał na narty. No lekarz, nie Mariusz. Nie, hahaha, no właśnie nie, umarła babcia, a lekarz jest na nartach, tak, na dwa tygodnie. No i tu dopiero horror się zaczyna, to wcale nie jest śmieszne, hahaha, bo według aktu zgonu mama Mariusza nie żyje i nic nie może załatwić, a babcia żyje i nie można wyprowadzić ciała z domu, lekarz jest na nartach, no przecież mówiłam, a tylko lekarz może pomóc, poprawić akt zgonu, horror, prawda?, po polsku horror, tym bardziej, że  jest weekend i w małej miejscowości żadna przychodnia dziś nie działa, a do zmarłych karetki się nie wysyła. Gdzie? Pod Myślenice, w Krakowie to by może wysłali... 

Horror, mówię ci, hahaha, horror.

Historia oparta na faktach; babcia – o ile wiem – w chwili publikacji nadal oficjalnie żyje.