W dużym mieście żył sobie spokojnie pewien facet. Gdy rano wychodził do pracy, brał albo samochód, albo hulajnogę na minuty – miał na nie abonament. W drodze słuchał radia, także z abonamentu, albo puszczał muzykę streamowaną z jednego z serwisów muzycznych w abonamencie (miał trzy, najpopularniejsze). Po pracy siadał w domu i czytał abonowane media. Czasem oglądał filmy w różnych serwisach streamingowych, za które także płacił miesięczne abonamenty. Miał nawet takie serwisy filmowe, których oficjalnie w jego kraju nie było, ale abonował dostęp do specjalnego VPN, umożliwiającego mu dostęp do nich. Stwierdziwszy, że prowadzi siedzący tryb życia, zaabonował dostęp do siłowni, trenera osobistego i, na wszelki wypadek, dodatkowo fizjoterapeuty, gdyby coś poszło nie tak.
Część usług opłacał co miesiąc, ale niektóre okazywały się znacznie tańsze, jeśli zapłacił z góry za rok, dwa–trzy lata, a niekiedy nawet za pięć. Na przykład abonament papierowego wydania czołowego miesięcznika amerykańskiego dla intelektualistów wychodził po parę groszy za numer, przy opłacie z góry na właśnie pięć lat. A do tego wysyłka była wtedy za darmo. Za darmo!
Podpisał umowę na abonament na telefon i internet (dwuletnia umowa, ale opłaty rozłożono na kolejne miesiące). Zlecił dowożenie diety pudełkowej, która najtaniej wychodziła na umowę roczną, ale płatności można było rozłożyć kwartalnie. Kwartalnie też opłacał abonament na gaz i prąd, bo dostawcy także przeszli na system abonamentowy.
W pracy ryczałtowo pobierano mu co miesiąc zaliczkę na podatki, których roczne rozliczenie zlecił, w abonamencie, księgowej. To ona mu zresztą wyliczyła, że może jeszcze swobodnie w abonamencie wziąć serwis do nauki języków (rocznie, w grupie „rodzinnej”, najtaniej), a od podatków będzie mógł sobie odliczyć abonament na internet. Nie zdecydował się, bo nie miał rodziny.
Jego życie przypominało bajkę. Wszystko układało się tak pięknie. Miał całe życie w abonamencie i właśnie wtedy stracił pracę.
Pierwszy miesiąc po zakończeniu okresu wypowiedzenia był jeszcze całkiem fajny, bo większość usług ciągle obowiązywała, 30 dni po wygaśnięciu umowy. Ale nagle 31 tego miesiąca poczuł się gorzej i na swoim smartfonie wybrał aplikację, która dawała mu dostęp do abonowanych usług lekarskich. „Twój abonament wygasł 30. dnia tego miesiąca” – taki komunikat przeczytał. Pech chciał, że ten miesiąc miał 31 dni, nie 30. Poczuł się jeszcze gorzej i pomyślał, że to może ten siedzący tryb życia. Wybrał się na siłownię, gdzie elektroniczna bramka nie przepuściła go na wejściu. Był jak ten kierowca auta tarasującego wyjazd z podziemnego parkingu, bo zapomniał, że opłatę za postój trzeba uregulować na parterze centrum handlowego, a nie trzy poziomy niżej. Przepraszał wszystkich stojących w kolejce, wycofując się z pochyloną głową, mamrocząc coś w rodzaju: „Słabe połączenie internetowe, chyba sieć winna, że nie mogę się zalogować do klubu”.
Ale nie była to wina żelbetowych ścian, bo naprawdę wykonano je z regipsowu, tylko pomalowano, żeby udawały industralny look. Jego telefon milczał, bo także i abonament na teleusługi się skończył. Nie odczytał już wiadomości od fizjoterapeuty, że będzie mógł się z nim skontaktować po opłaceniu kolejnego okresu rozliczeniowego.
Siedział w ciemnym i zimnym domu i zastanawiał się, co poszło nie tak. W którymś momencie ewidentnie przestał żyć, skończył się jego abonament na życie. Nie stać go było już na „LaaS” – Life-as-a-Service, życie jako usługę.
Siedział w domu i zastanawiał się, czy – i w jaki sposób! – odnowić swoje samodzielne życie, standalone life. Na progu piętrzyły się groszowe numery czołowego amerykańskiego miesięcznika dla intelektualistów, ostatnie świadectwo tego, jak żyć na abonamencie.