środa, 31 sierpnia 2016

Jak własną kieszeń, jak własną

Znam dyskografię Noir Désir jak własną kieszeń. Nie. Znam dyskografię Noir Désir jak trasę Kraków–Łódź, Kraków–Warszawa i jeszcze parę innych tras. Na pamięć. Tu kawa, tam siku, tu „do”, tam „z powrotem”. Przejechałam całą Polskę tam i z powrotem, słuchając jednej płyty. Jednej. Jednej, na której zmieściło się trzy czwarte dorobku płytowego tego zespołu w postaci mocno skompresowanych empetrójek. Ktoś powie, jak mogłaś? A ja powiem, że nie tylko mogłam, ale wręcz nie mogłam inaczej. Puszczałam jakąkolwiek inną muzykę i zawstydzona po paru kilometrach wracałam do Noir Désir.

Fela, moja szmaragdowa Fela, której zabójstwo (eutanazja...) zleciłam niemal rok temu, miała w sobie tyle elektroniki, ile w nią włożyłam – radio z CD. Na tym sprzęcie nie dało się słuchać chyba nic. Głośniki – rzęziły. Radio charczało, usiłując złapać oddech, wróć – zasięg. Fela przy setce na godzinę zaczynała wyć, przy przepisowych 140 ryczała jak czterdziestki i pięćdziesiątki naraz. Fela, cud technologii czechosłowackiej, czyli Škoda Felicja, rocznik 1999, najlepszy. Cuda robiłyśmy razem, na wysokich obrotach, na maksie silnika, na maksymalnej dozwolonej prędkości. Fela, ja i Bertrand.

Fela mnie kilka razy zawiodła: a to regulator napięcia (trzydzieści parę złotych za część vs. zylion za konsultacje pana mechanika), a to uszczelka pod głowicą (objawy były nietypowe, ale jaka pani, takie auto – niestandardowo obie przechodzą choroby). Akumulator, pęknięta opona. Name it – byłyśmy tam z Felą. Bertrand też mnie zawiódł. Po wyjściu z pierdla nagrał piękny teaser z Noir Désir, a potem grupa się rozwiązała.

Wszystko dobre, co się kończy. Fela związana jest dla mnie nierozerwalnie z Noir Désir; dzięki odejściu Feli, zaakceptowałam także koniec istnienia zespołu.

Wszystko dobre, co się kończy. Dobre to, co się dobrze kończy. Kończy się nawet to, co dobre. Głodnych nakarmić, spragnionych napoić, odchodzącym pozwolić odejść. Adieu!

Brak komentarzy: