Spacery na krakowskich Plantach we wczesnym dzieciństwie kojarzą mi się z wąchaniem. Szłam za rękę lub biegałam, węsząc jak tropiący pies. Szukałam śladu zapachu tłuszczu, starego, spalonego, zgęstniałego. Oznaczał frytkarnię. Byłam wtedy bardzo mała, miałam pewnie mniej niż cztery lata, gubiłam się na Plantach, nie umiałam zapamiętać, w którym dokładnie miejscu są kioski, w których pani w białym czepku łowi frytki metalowymi narzędziami w pryskającym tłuszczu. Bezbłędnie ten zapach wychwytywałam z oddali, zanim jeszcze kiosk można było dojrzeć pośród bujnej roślinności czy zza kop śniegu. Dostawałam moje dziesięć deko – w ten sposób nauczyłam się, że dziesięć deko równa się stu gramom – obficie posolone przez panią w okienku ze słoika, w którego pokrywce ktoś gwoźdźmi wybił dziurki.
Frytki były nierówne: jedne krótsze, drugie dłuższe, grubsze i chudsze, jedne bardziej, drugie mniej przysmażone, jeszcze inne wręcz spalone. Później, jako dorosła, dowiedziałam się, że to czarne, spalone w rozgrzanym tłuszczu, nazywa się akrylamid i przyczynia się do rozwoju nowotworów układu pokarmowego. Zimą tłuszcz na nich zastygał, latem szarobura papierowa torebka, w której je podawano, parzyła w palce. Za frytki dałabym się pokroić żywcem. Rytualne ich smażenie odbywało się w domu na Sylwestra. Czułam się taka dorosła, mogąc siedzieć z mamą, tatą, babcią do Nowego Roku przy frytkach, na które ziemniaki sama kroiłam. Tak nauczyłam się, skąd brały się raz krótkie, raz długie frytki.
Przyszło liceum i przyszedł do Krakowa McDonald's, a wraz z nim frytki równej długości i równej szczupłości. Smakowały mi średnio, przede wszystkim brakowało im tego zapachu starego tłuszczu, a zwłaszcza wywąchiwania w powietrzu jego śladów. Na frytki z McDonalds'a i innych amerykańskich, a potem już nie tylko amerykańskich garkuchni się nie czekało. Zresztą frytek, jak się dowiedziałam, nie robiło się już z ziemniaków, tylko z papki ziemniaczanej – tylko dlatego mogły być równej długości i szczupłości, a nawet karbowane. A ja godziny spędziłam, zastanawiając się, czy można byłoby kroić ziemniaki falowanym nożem i błagałam mamę, by z któregoś z filharmonicznych wyjazdów zagranicznych przywiozła mi falowany nóż do karbowanych frytek. Nikt już frytek nie kroił. Mrożone można było kupić w każdym sklepie – przestały być atrakcją spacerów i Sylwestra. Sam Sylwester zaś stał się obowiązkową imprezą, na której celem było chlanie, a nie obieranie, krojenie ziemniaków, smażenie, czekanie, smażenie, czekanie, jedzenie, smażenie, czekanie, smażenie... ech.
Wreszcie każda wizyta w Belgii stała się małym Sylwestrem. Pomyślałam: oto kraj dla mnie, kraj, w którym celebruje się frytki tak, jak im się to należy. Tak małym, jak i dużym, czasem krótkim, niekiedy długim, grubszym i chudszym, pełnym akrylamidu i nawet niedosmażonym oddaje się równą cześć, bo ziemniak na nią zasługuje. Obowiązkowy sos tartare, własnoręcznie kręcony majonez, a nade wszystko stek stały się najukochańszymi towarzyszami moich frytek idealnych. Ale ciągle myślałam, że to tylko moja obsesja, którą wyhodowałam na spacerach po krakowskich Plantach i która znalazła podatny grunt do rozwoju we Francji czy Belgii, po których miałam okazję się poniewierać. Wróciłam do tradycji: Sylwester to frytki. Ziemniaki się obiera, kroki, smaży, czeka, smaży, czeka, je i czeka (bo się trawi). Smaży, czeka, smaży, czeka, je i trawi.
Nagle frytki wróciły! Belgijskie frytki, w papierowych rożkach, z sosem tartare, przyprawami, chude, grube, krótkie i długie, różnorodne, wróciły. W byle burgerowni można je zamówić na talerzu, w byle kiosku dostać do ręki. Coraz mniej miejsc oferuje frytki sztuczne, z ziemniaczanej papki, krojone równo, by wszystkie wyglądały tak samo i smażyły się w równym tempie. Dzisiejsze modne frytki są znowu różnorodne, wróciły takie. Szkoda, że wraz z nimi powróciła moda na jednolitość, która z kolei odchodzi wraz z niedobrymi, sztucznymi, mrożonymi frytkami z torebki.
Bo na świecie wszystko wraca. Ołówkowe spódnice, spodnie do kolan, nawet długie włosy u poważnych mężczyzn. Wraca moda na różnorodność we frytkach, by ustąpiła moda na jednolitość w tych, którzy te frytki jedzą. Frytki długie, krótkie, chude i grube, przypalone i niedosmażone jedzą przedstawiciele idealnego narodu, jednolitego, zamieszkującego swe państwo, wyznającego jedną religię.
Może to idiotyczne porównywać sytuację na świecie do tego, jak zmieniały się frytki w moim życiu, ale trudne rzeczy potrzebują niekiedy prostego, a nawet prostackiego porównania, by je zrozumieć? Tak, jak odrzuciliśmy w pełni świadomie równoskrojone, sztuczne frytki z papki ziemniaczanej, tak i odrzućmy myśl o równoskrojonym, sztucznym społeczeństwie. Boję się jednak, że refleksja o różnorodności frytek lub o kulturze mono-pseudo-frytek to zbyt głęboka myśl dla wielu. I tego właśnie się boję, bo jeśli ponad frytki nie da rady ktoś się wznieść, to co dopiero marzyć, by podjął refleksję społeczną.