Jesteśmy w podobnym wieku, rozmawiamy po angielsku. Niedawno skończyłam pogawędkę z jego dziadkiem. Po polsku. Dziadek, choć nie pochodzi z samego Krakowa, ma silny krakowski akcent, z przeciąganymi samogłoskami w ostatnich sylabach. Zupełnie taki, jaki miała moja babcia.
– I don't like Poles. Nie lubię Polaków – nalewa mi rubinowe wino z karafki, już niemal pustej. Półlitrowa, druga, zastanawiam się, czy mam gotówkę na trzecią – bar nie przyjmuje płatności kartą, a mój towarzysz nie ma złotówek. Gdy mi to wyznał, zaśmiałam się i po europejsku zapytałam, czy ma euro, a on na to, że tylko szekle i drobne dolary.
– If you don't like Poles, you don't like me. Jeśli nie lubisz Polaków, to mnie nie lubisz.
– I like you. Lubię cię. You are just like one of us. Jesteś jak jedna z nas. – wino czerwone jak morze nas łączy. I ironia, która – jak mi wyznaje – pozwoliła Żydom przetrwać zburzenie świątyni, średniowieczne getta, pozwoliła im przeżyć holokaust. Z ironią komentuję w myślach, że nie mogę powiedzieć „I don't like Jews.”.
Dlaczego wcześniej nie przyjechał do Polski? Nigdy dotychczas nie był poza Izraelem. Płacę za trzecią karafkę i mówię, że choć mam ochotę na czwartą, to już nie mam pieniędzy; muszę wypłacić z konta. Chodźmy.
Koniec nocy, pijani rabinowym, tfu, rubinowym winem, stukamy obcasami, jak oficerowie, po bruku Szerokiej w jej najwęższym odcinku. Opieram się o mur cmentarza. On staje obok mnie.
W romantycznym filmie stanąłby obok mnie i pocałował. Tym pocałunkiem zamknęlibyśmy usta antysemitom i nienawidzącym Polaków. A potem żylibyśmy długo i nieszczęśliwie, on nad Morzem Czerwonym, ja nad czerwonym winem.
W horrorze on stanąłby obok mnie i zasłonił sobą, broniąc przed oddziałem zombich. Wyrośliby z każdego kociego łba ulicy Szerokiej, bo na tej ulicy każdy kamień jest kamieniem nagrobnym.
W dramacie stanąłby obok mnie, a ja zasłoniłabym go sobą i razem zginęlibyśmy od kuli niemieckiego żołnierza, który w środku nocy nas przypadkowo przyłapał na nieczystej rasowo schadzce.
To jednak była komedia i tej nocy lekko pijany polsko-izraelski tandem usiłował wdrapać się na mur cmentarny, by jeszcze przed świtem zapalić znicz na grobie rabina Isserlesa.
Historia bardzo luźno oparta na wydarzeniach.
– I don't like Poles. Nie lubię Polaków – nalewa mi rubinowe wino z karafki, już niemal pustej. Półlitrowa, druga, zastanawiam się, czy mam gotówkę na trzecią – bar nie przyjmuje płatności kartą, a mój towarzysz nie ma złotówek. Gdy mi to wyznał, zaśmiałam się i po europejsku zapytałam, czy ma euro, a on na to, że tylko szekle i drobne dolary.
– If you don't like Poles, you don't like me. Jeśli nie lubisz Polaków, to mnie nie lubisz.
– I like you. Lubię cię. You are just like one of us. Jesteś jak jedna z nas. – wino czerwone jak morze nas łączy. I ironia, która – jak mi wyznaje – pozwoliła Żydom przetrwać zburzenie świątyni, średniowieczne getta, pozwoliła im przeżyć holokaust. Z ironią komentuję w myślach, że nie mogę powiedzieć „I don't like Jews.”.
fot. N. Bryl |
Koniec nocy, pijani rabinowym, tfu, rubinowym winem, stukamy obcasami, jak oficerowie, po bruku Szerokiej w jej najwęższym odcinku. Opieram się o mur cmentarza. On staje obok mnie.
W romantycznym filmie stanąłby obok mnie i pocałował. Tym pocałunkiem zamknęlibyśmy usta antysemitom i nienawidzącym Polaków. A potem żylibyśmy długo i nieszczęśliwie, on nad Morzem Czerwonym, ja nad czerwonym winem.
W horrorze on stanąłby obok mnie i zasłonił sobą, broniąc przed oddziałem zombich. Wyrośliby z każdego kociego łba ulicy Szerokiej, bo na tej ulicy każdy kamień jest kamieniem nagrobnym.
W dramacie stanąłby obok mnie, a ja zasłoniłabym go sobą i razem zginęlibyśmy od kuli niemieckiego żołnierza, który w środku nocy nas przypadkowo przyłapał na nieczystej rasowo schadzce.
To jednak była komedia i tej nocy lekko pijany polsko-izraelski tandem usiłował wdrapać się na mur cmentarny, by jeszcze przed świtem zapalić znicz na grobie rabina Isserlesa.
Historia bardzo luźno oparta na wydarzeniach.