czwartek, 14 sierpnia 2014

„W mojej ojczyźnie” (dziesiąta rocznica śmierci Czesława Miłosza)


O tym, że Czesław Miłosz zmarł, dowiedziałam się kilka dni po jego śmierci. W połowie sierpnia 2004 roku, równo dziesięć lat temu, wędrowałam po Alpach Kamnickich w Słowenii, bez dostępu do jakichkolwiek mediów; doniesienie to więc mnie ominęło. Parę dni po 14 sierpnia zjechałam do Ljubljany, głównie na kawę (której w słoweńskich Alpach z nieznanego mi powodu nie podawano). Dziwnie chodziło się po wyślizganych kocich łbach w porównaniu z ostrymi skałami gór. Panował też niemiłosierny upał, trudny do zniesienia po tygodniu w polarze lub, co najwyżej w dolinach, podkoszulku. Lniana sukienka parzyła w ramiona. Mimo to, czułam taką lekkość, jaka towarzyszy zdjęciu ciężkiego plecaka, nieodłącznego rekwizytu wędrówek górskich.

Pierwszym przybytkiem, który w Ljubljanie odwiedziłam, była jednak klimatyzowana knajpka internetowa. Portale krzyczały: „gdzie pochować Miłosza”, „nie oddamy Skałki Litwinowi”, „marsz młodzieży narodowej w obronie Panteonu na Skałce”, „nie dla propagandy homoseksualnej Miłosza” i tak dalej. Mimo cudownego chłodu panującego we wnętrzu, zrobiło mi się gorąco, duszno, zabrakło mi powietrza.

Dowiedziałam się nie tego, że Czesław Miłosz nie żyje, ale jak wielkim antypatriotą był i jak bardzo szkodził Polsce. Wskazywano na jego antypolskie wspomnienia, identyfikację z „małą ojczyzną” – Litwą, emigrację jednoznacznie interpretowano jako porzucenie kraju. Mało kto tyle złego wyrządził Polsce, tyle czarnego „pijaru” naprodukował przez lata.

Nie jestem (i nie byłam) miłośniczką poezji Czesława Miłosza. Cenię jego prozę, szczególnie „Dolinę Issy” – paradoksalnie właśnie za jej poetyckość, za doskonały warsztat literacki i dbałość o słowo, a szczególnie za to, że tak wysoką rolę przypisywał pamięci ludzkiej. Ale trudno mi było wtedy, w Ljubljanie, zrozumieć, że ten człowiek, który otrzymał Nagrodę Nobla, ergo, został doceniony przez cały literacki świat, ten człowiek, który przez lata na prestiżowym amerykańskim uniwersytecie uczył literatury polskiej, człowiek ten jest tak bardzo poniewierany przez... właśnie, przez kogo? Bandę „no name'ów, no face'ów” w maskach rzucających kamieniami na manifestacjach równościowych. Tak zwanych patriotów, nierozumiejących, czym jest „mała ojczyzna”, czym jest patriotyzm, a czym nacjonalizm.

Słoweńcy, których spotkałam tego dnia w stolicy ich kraju lub w Mariborze, dokąd zaraz potem pojechałam, gdy słyszeli, że pochodzę z Polski, mówili: „Słyszeliśmy, straciliście Noblistę...” i były to słowa współczucia składane przez Słowenię, a ja te słowa przyjmowałam jako Polska. Miałam im tłumaczyć, że nie lubię Miłosza, miałam wyjaśniać, że w Polsce jest wielu takich, którzy wcale nie przyjęliby ich kondolencji za dobrą monetę? Jak uświadomić komuś z zewnątrz, że Polak dobry na świecie, jest marnym towarem w kraju?

Od tych wydarzeń minęło dziesięć lat. Miłosz leży sobie na Skałce i nie wadzi nikomu. Nawet dzisiaj nie dostrzegłam żadnych protestów w okolicy. Jego cichym towarzyszem jest Karol Szymanowski, który miał to szczęście, że gdy umierał, młodzież narodowa była na tyle dobrze wychowana, że nie prowokowała zamieszek z powodu złożenia w Panteonie wybitnego Polaka o odmiennej orientacji seksualnej, a dzisiaj młodzież narodowa jest najwyraźniej słabo wyedukowana (bo nie żąda wywiezienia Szymanowskiego ze Skałki). Miłosz zmarł w innych czasach.

„Tylko mowa jest ojczyzną” napisał w „Traktacie poetyckim”. W innym wierszu powiedział z kolei „W mojej ojczyźnie, do której nie wrócę”. Mowy nigdy nie porzucił, nie wyrzekł jej się i w tej ojczyźnie, śmiem twierdzić, pozostał na zawsze. To także moja ojczyzna, o którą – uprzedzam – będę walczyć. Nie mogą mieć do niej wyłącznych praw ci, przez których duszno zrobiło mi się w klimatyzowanej internetowej knajpce w Ljubljanie i poczułam, że pragnę uciec w odcięte od świata Alpy Kamnickie. 

Brak komentarzy: