czwartek, 23 maja 2013

Henri Dutilleux (1916–2013)

Drżenie rąk, gdy miałam przystąpić niemal równo osiemnaście lat temu do wykonania jego Sonatiny na flet i fortepian, zapamiętam do końca życia. Jeszcze silniej odcisnęło się w mojej pamięci opanowanie, skupienie, które osiągnęłam w czasie dwudziestu pięciu ósemek, mniej więcej trzech i pół taktach wstępu fortepianu przed wejściem fletu. Wejściem od d, niskiego dźwięku na flecie. Ten dźwięk ćwiczyłam uporczywie przed lustrem, pół godziny z jednym dźwiękiem. Muzycy potrafią być cierpliwi, muzycy umieją osiągać cel.



Osiągnęłam cel, choć ulegał modyfikacjom wielokrotnie. Gdy skończyłam grać, sala zamarła. Sama Sonatina jest oszałamiająca, efektowna, wywiera wielkie wrażenie nie tylko feerią pasaży i tryli, ale liryką początku środkowego fragmentu, sentymentem, a wręcz nostalgią środkowych fragmentów. Wyraźnie czułam, grając tę część Sonatiny, że nawet w chwilach smutnych nie jest tak, że nie dzieje się nic. Dutilleux uświadomił mi to wtedy najsilniej: z nicości, ze smutku i zadumania wyłania się wpierw chaos, a z niego tworzy się uporządkowany świat, nowy świat, w którym trzeba biec, by za sobą samą nadążyć.

Jak w moim życiu. 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Nie, zdecydowanie nie rozumiem tego podniecenia.