Gdy ulicami chodzę, spaceruję z umarłymi i spaceruję z tymi, którzy jeszcze żyją. I z tymi, których obecność ciągle namacalna, choć dawno ich tu nie ma. Dotykam duchów i gonię za cieniami.
Cień babci I, Cafe Baroque/sklep spożywczy, Plac Nowy 8
Wchodzę i proszę pięć deko drożdży do ciasta. Zza wysokiej lady wygląda sprzedawczyni. Nie patrzę na nią, ale wiem, że ma biały czepek i sznurowane sklepowe buty bez palców i bez pięt. Pyta: „Na pewno pięć deka? Nie pięć piw?” i mówi, że się wygłupiam. Nie patrzę na nią i się nie wygłupiam. Wychodzę. Obok stoi całodobowa grupka amatorów wódki i zakąsek.
Cień babci II, Regionalne Alkohole/sklep spożywczy/żydowski sklepik, ul. Miodowa 28a
To ostatni ratunek, ostatni sklep spożywczy przed domem. Chcę drożdże, a tu szwarcmydło i powidło, dziada z babą brakuje, aksamit na stole i lichtarz na aksamicie, wosk kapie ze świeczek. Za ladą Żyd zapatrzony w światło świecy, żadnych drożdży. „Babciu, dokąd mnie wysłałaś?”– myślę z paniką i wychodzę na palcach, by mnie nie dostrzegł. Pod sklepem kłócę się z kierowcą meleksa, czekającym na zmęczonych turystów.
Wracam do domu, a to przecież już nie dom. Można mieszkać siedemdziesiąt lat w jednym domu, a potem mieszkać gdzie indziej, bo już nie w domu się mieszka. I babci nie ma, drożdży, nie będzie ciasta, a restauracja węgierska za rogiem już zamknięta.
Gdy ulicami Kazimierza chodzę, gonię cienie i dotykam duchów. Tłum tu większy, bo przeciskać trzeba się między przedwojennymi mieszkańcami i tymi niemodnymi mieszkańcami, którzy opuścili zbyt modną dzielnicę. Mieszkam na Kazimierzu: mam sąsiadów na zamkniętych osiedlach przy granicach Krakowa i mam sąsiadów na żydowskich cmentarzach.
Próbuję na Kazimierzu utrzymać moje metry kwadratowe. Próbuję zmieścić się tam, gdzie najtłoczniej.
Cień babci I, Cafe Baroque/sklep spożywczy, Plac Nowy 8
Wchodzę i proszę pięć deko drożdży do ciasta. Zza wysokiej lady wygląda sprzedawczyni. Nie patrzę na nią, ale wiem, że ma biały czepek i sznurowane sklepowe buty bez palców i bez pięt. Pyta: „Na pewno pięć deka? Nie pięć piw?” i mówi, że się wygłupiam. Nie patrzę na nią i się nie wygłupiam. Wychodzę. Obok stoi całodobowa grupka amatorów wódki i zakąsek.
Cień babci II, Regionalne Alkohole/sklep spożywczy/żydowski sklepik, ul. Miodowa 28a
To ostatni ratunek, ostatni sklep spożywczy przed domem. Chcę drożdże, a tu szwarcmydło i powidło, dziada z babą brakuje, aksamit na stole i lichtarz na aksamicie, wosk kapie ze świeczek. Za ladą Żyd zapatrzony w światło świecy, żadnych drożdży. „Babciu, dokąd mnie wysłałaś?”– myślę z paniką i wychodzę na palcach, by mnie nie dostrzegł. Pod sklepem kłócę się z kierowcą meleksa, czekającym na zmęczonych turystów.
Wracam do domu, a to przecież już nie dom. Można mieszkać siedemdziesiąt lat w jednym domu, a potem mieszkać gdzie indziej, bo już nie w domu się mieszka. I babci nie ma, drożdży, nie będzie ciasta, a restauracja węgierska za rogiem już zamknięta.
Gdy ulicami Kazimierza chodzę, gonię cienie i dotykam duchów. Tłum tu większy, bo przeciskać trzeba się między przedwojennymi mieszkańcami i tymi niemodnymi mieszkańcami, którzy opuścili zbyt modną dzielnicę. Mieszkam na Kazimierzu: mam sąsiadów na zamkniętych osiedlach przy granicach Krakowa i mam sąsiadów na żydowskich cmentarzach.
Próbuję na Kazimierzu utrzymać moje metry kwadratowe. Próbuję zmieścić się tam, gdzie najtłoczniej.