nagabywanie – natarczywie poprosić o coś lub zatrzymać kogoś niespodziewanie dla zapytania o coś lub nawiązania rozmowy
W Pradze po raz pierwszy byłam zimą 1996 roku. Spacerowałam, zachwycając się bajkowym pięknem kamienic, wąskimi uliczkami, knajpkami na każdym kroku i tym, że sklepiki z pamiątkami, w których nie zaopatrzyłam się w koszulkę z napisem „Praha – Kafka” są czynne chyba do świtu. Zachwycałam się także tym, że pod Karolinum zaczepia mnie Mozart i namawia, bym wpadła na premierę „Don Giovanniego”. Ten pierwszy Mozart w moim życiu był ciemnoskóry, co z tego. Przyjęłam, że uczestniczę w niezapowiedzianym spektaklu rozgrywającym się na ulicach jednego z najpiękniejszych miast Europy i poprawnie odegrałam swoją rolę: usiadłam w herbaciarni, wypiłam „zawieszoną kawę”, podziwiałam świt z mostu Karola na pocztówce, odstałam swoje, czekając na wejście na Złotą Uliczkę, jeszcze wtedy niebiletowaną.
Do Pragi wracałam wiele razy, ale prawie dziesięć lat po tej pierwszej wizycie spędziłam tam pół roku. Już po kilku dniach miałam dosyć przedzierania się przez tłumy turystów, biorących udział w tym samym przedstawieniu, które ja zaliczyłam kiedyś. Codzienne zakupy w najbliższym spożywczym były utrudnione, bo zawsze jacyś Amerykanie wybierali piwa lub przeczesywali półki w poszukiwaniu ostatniej Becherovki. Moją ulubioną kawiarnię na Hradczanach przeniesiono do mniej turystycznego zaułka. Niegdysiejsze galerie przekształciły się w sklepy z pamiątkami wątpliwej artystycznie jakości. Królował Kafka w roli ducha Pragi, Mozart jako naganiacz, głowę w rękach w ulubionej cukierni trzymał, widząc to wszystko, Nohavica.
Z braki Kafki powstaje więc w Krakowie szlak literatury (tabliczki na ławkach), honorujący literata zbiorowego (dla niepoznaki literackie szlaki Małopolskie nazwano po angielsku, by przypadkiem polski czytelnik nie trafił na nie w internecie). Lokalny potencjalny Mozart, czyli Pani Elżbieta Penderecka z małżonkiem, uznał, że peruka nie pasuje, tupeciku za to nie brak. Lokalnych bardów zachęcają do skorzystania z meleksa i zyskania jedynego w swoim rodzaju doświadczenia ekologicznego zwiedzania miasta lokalni naganiacze.
Posługują się tymi samymi frazesami, którymi lokalni naganiacze pod piramidami usiłują namówić do wdrapania się na wielbłąda i odbycia „jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej wyprawy przez pustynię do grobów faraonów”. U nas „melki” wiozą na Kazimierz, gdzie na przykładzie ostatnich zrujnowanych w latach powojennych kamienic pokazuje się Holokaust, i do Fabryki Schindlera, by uhonorować świetną kreację Liama Neesona u Spielberga.
Naganiacze stoją w Krakowie na każdym centymetrze kwadratowym cennej przestrzeni miejskiej, nierozważnie nieprzeznaczonej do zabudowy pod ogródki kawiarniane w planie zagospodarowania przestrzennego. Naganiają, by spożyć typowy polski obiad w regionalnej restauracji. Obsługę przyodziano w stroje z obowiązującego nurtu „folk” – na głowie wianek, a na nogach legginsy. Naganiają do sklepu z pamiątkami, gdzie można wybierać między chińskim smokiem wawelskim, hawańskim cygarem i sziszą (prosto spod piramid). Kraków, widać, jak cała Polska, jest przedmurzem chrześcijaństwa. Czujemy tu powiew Orientu na każdym kroku, dobiega z każdego kebabu.
Naganiacze zaczepiają i mnie. Odpowiadam zawsze i niestrudzenie:
W Pradze po raz pierwszy byłam zimą 1996 roku. Spacerowałam, zachwycając się bajkowym pięknem kamienic, wąskimi uliczkami, knajpkami na każdym kroku i tym, że sklepiki z pamiątkami, w których nie zaopatrzyłam się w koszulkę z napisem „Praha – Kafka” są czynne chyba do świtu. Zachwycałam się także tym, że pod Karolinum zaczepia mnie Mozart i namawia, bym wpadła na premierę „Don Giovanniego”. Ten pierwszy Mozart w moim życiu był ciemnoskóry, co z tego. Przyjęłam, że uczestniczę w niezapowiedzianym spektaklu rozgrywającym się na ulicach jednego z najpiękniejszych miast Europy i poprawnie odegrałam swoją rolę: usiadłam w herbaciarni, wypiłam „zawieszoną kawę”, podziwiałam świt z mostu Karola na pocztówce, odstałam swoje, czekając na wejście na Złotą Uliczkę, jeszcze wtedy niebiletowaną.
Do Pragi wracałam wiele razy, ale prawie dziesięć lat po tej pierwszej wizycie spędziłam tam pół roku. Już po kilku dniach miałam dosyć przedzierania się przez tłumy turystów, biorących udział w tym samym przedstawieniu, które ja zaliczyłam kiedyś. Codzienne zakupy w najbliższym spożywczym były utrudnione, bo zawsze jacyś Amerykanie wybierali piwa lub przeczesywali półki w poszukiwaniu ostatniej Becherovki. Moją ulubioną kawiarnię na Hradczanach przeniesiono do mniej turystycznego zaułka. Niegdysiejsze galerie przekształciły się w sklepy z pamiątkami wątpliwej artystycznie jakości. Królował Kafka w roli ducha Pragi, Mozart jako naganiacz, głowę w rękach w ulubionej cukierni trzymał, widząc to wszystko, Nohavica.
Oby nigdy w Krakowie nie było tak jak jest w Pradze – pomyślałam wtedy.
Moja prośba nie została wysłuchana. Nową Pragą jest Kraków, nieporównywalnie mniejszy od stolicy Czech, a gromadzący te same grupy turystów z Europy i ze świata. Rządzący miastem cieszą się z rosnącej liczby odwiedzin, bo jakoby ma to dowodzić wzrostu, ale, pytam, czego wzrostu? Znaczenia miasta? Popularności? Pozycji na liście turystycznych celów? Jakby zapominali, do czego miasto służy. No właśnie, do czego? Otóż miasto służy do mieszkania. W Krakowie jednakowoż mieszkańcy stoją w jakiejś innej kolejce, nie tej, która gromadzi się pod Magistratem, jak w tej kazachskiej bajce, którą tłumaczy się dzieciom, dlaczego mają krótkie i płaskie nosy. Gdy Bóg rozdawał nosy, Kazachowie stali w kolejce po mądrość. Mieszkańcy Krakowa, pragnąc podtrzymywać mit miasta, kształcą się na „ujotach”, przesiadują w „Jagiellonce” i chodzą do teatrów („starych” i nowych). Tymczasem urzędnicy miejscy i władze miejskie rozdają to, na co leci gawiedź, czyli „look and feel”, ów kazachski nos, turystom.Z braki Kafki powstaje więc w Krakowie szlak literatury (tabliczki na ławkach), honorujący literata zbiorowego (dla niepoznaki literackie szlaki Małopolskie nazwano po angielsku, by przypadkiem polski czytelnik nie trafił na nie w internecie). Lokalny potencjalny Mozart, czyli Pani Elżbieta Penderecka z małżonkiem, uznał, że peruka nie pasuje, tupeciku za to nie brak. Lokalnych bardów zachęcają do skorzystania z meleksa i zyskania jedynego w swoim rodzaju doświadczenia ekologicznego zwiedzania miasta lokalni naganiacze.
Posługują się tymi samymi frazesami, którymi lokalni naganiacze pod piramidami usiłują namówić do wdrapania się na wielbłąda i odbycia „jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej wyprawy przez pustynię do grobów faraonów”. U nas „melki” wiozą na Kazimierz, gdzie na przykładzie ostatnich zrujnowanych w latach powojennych kamienic pokazuje się Holokaust, i do Fabryki Schindlera, by uhonorować świetną kreację Liama Neesona u Spielberga.
Naganiacze stoją w Krakowie na każdym centymetrze kwadratowym cennej przestrzeni miejskiej, nierozważnie nieprzeznaczonej do zabudowy pod ogródki kawiarniane w planie zagospodarowania przestrzennego. Naganiają, by spożyć typowy polski obiad w regionalnej restauracji. Obsługę przyodziano w stroje z obowiązującego nurtu „folk” – na głowie wianek, a na nogach legginsy. Naganiają do sklepu z pamiątkami, gdzie można wybierać między chińskim smokiem wawelskim, hawańskim cygarem i sziszą (prosto spod piramid). Kraków, widać, jak cała Polska, jest przedmurzem chrześcijaństwa. Czujemy tu powiew Orientu na każdym kroku, dobiega z każdego kebabu.
Naganiacze zaczepiają i mnie. Odpowiadam zawsze i niestrudzenie: