Powróciłam do nałogu czytania. Przez niechęć, przez obowiązek, wstręt i inne jeszcze uczucia powróciłam tam, skąd pochodzę: do łóżka.
Odkąd pamiętam, czytałam najchętniej w łóżku z kołdrą naciągniętą na głowę, na brzuchu, pod który wciskałam poduszkę, „żeby się plecy nie wypychały”, jak informowałam zatroskaną babcię. Latarki nie potrzebowałam, nikt mi się światła nie gasił, jeśli czytałam, nawet do rana.
A czytać zaczynałam bardzo wcześnie i kończyłam także... wcześnie. I czytać zaczęłam wcześnie. Dziwaczne książki, do tego.
W szafie sprytnie ukrytej w dawnej wnęce drzwiowej, której nikt nie domyślał się dzięki systemowi tradycyjnych krakowskich kilimów pokrywających ścianę, chowano w moim domu rodzinnym literaturę wydawaną w drugim obiegu. Do dziś dotrwał Zniewolony umysł Miłosza i jakieś pojedyncze egzemplarze „Kultury” paryskiej. Reszta gdzieś zaginęła – książki o Katyniu przepadły jeszcze w czasach mojego liceum, inne historyczne oddałam chyba do biblioteki koła naukowego lub innego równie zacnego stowarzyszenia. Może zresztą nie oddałam, może mi się tylko wydaje? Spośród tych książek nie zaginął jeszcze Trans-Atlantyk Gombrowicza.
Na maciupeńkich literach Trans-Atlantyku moja babcia wymyśliła sobie uczyć mnie czytać. Miałam trzy lata i nudziłam się pod jej opieką w domu. Marudziłam, że chcę słuchać bajek, więc zaczęła mnie uczyć liter. Babcia skończyła cztery klasy wiejskiej podstawówki, po których przyszła do Krakowa na piechotę, sto kilometrów. Stawiała kanciaste litery dziecięcym pismem, które nie zdążyło wyrobić się na kolejnych stronach zeszytu zapisanych literą „a”. Kilka lat później jej kanciaste litery zaczęły przypominać konary drzew smagane wiatrem. Takie drzewa stały tam, skąd pochodziła i jako dziecko bałam się podchodzić do domu cioci Marynki, gdy jeździliśmy w odwiedziny. Bałam się też pisma babci i denerwowałam się, gdy coś przy mnie zapisywała. Dzisiaj wiem, że choroba Parkinsona sprawia, iż nie tylko ręce przypominają trzęsące się konary, ale także pismo.
Co spowodowało, że babcia właśnie Gombrowicza wzięła do nauki czytania? Nie mam pojęcia, ale jakoś nam poszło. Mam upodobanie do książek z małymi literami przez to fatalne wydanie z drugiego obiegu (za to na jedwabistym papierze). Nie znalazłam jednak radości w czytaniu
Trans-Atlantyku. Ciekawe, dlaczego...? Może z tego powodu do tej pory z ostrożnością sięgam po Gombrowicza?
Drugą ulubioną książką wczesnego dzieciństwa było Jak Bettina wracała ze szkoły, ładnie ilustrowana opowieść dla dzieci, ucząca tego, że gdy się jest oczekiwanym, to czas biegnie inaczej, niż gdy się czeka. Rzadko byłam oczekiwana w dzieciństwie. To raczej na mnie czekano, bo czytałam, gdzieś zaszyta w kącie, a najchętniej na łóżku. Po
Trans-Atlantyku i
Bettinie przyszedł czas na ukochanego Winnetou, Tomki Wilmowskie, a nade wszystko cokolwiek, co wiązało się z
mitologią starożytnej Grecji lub z
historią Egiptu. W ten sposób, mając lat najpierw trzy, potem trochę więcej, aż w końcu miałam lat osiem, zwiedziłam cały świat, recytowałam imiona faraonów według ich sąsiedztwa w Dolinie Królów oraz spierałam się z tatą o wyższość Ateny nad Zeusem. Osiem lat to ważny przełom, bo wtedy zdecydowałam, że będę historykiem.
Zanim jednak zostałam historyczką – po drodze nabyłam świadomość gender – stałam się redaktorką. Redaktor to taki zawód, w którym czytasz książki i jeszcze Ci za to płacą. Nic lepszego nie może człowieka na świecie spotkać. Trudno się dziwić, że redaktor szybko nabywa tzw. syndrom boga. Nie dość, że żyje w raju, to na dodatek wszystko wie lepiej (szczególnie od autora) i wszystkich wszędzie poprawia. Połączyłam tym samym w sobie arogancję historyków, kapłanów prawdy o przeszłości, z butą redaktora. Czytałam bez opamiętania, jak zawsze, i redagowałam. Im więcej redagowałam, tym bardziej musiałam poszerzać krąg lektur.
Moja przygoda z rajem skończyła się jak dla każdej zachłannej kobiety standardowo. Wygnaniem.
Nieprecyzyjne to określenie w tym przypadku. Przestałam czytać, po prostu, a to oznaczało wygnanie z raju. Jako historyczka czytałam, oczywiście, stosy książek dziennie, w czasie całodziennych posiadówek w bibliotekach. Jako redaktorka czytałam to, co wymodził autor oraz to, co musiałam przeczytać, by udowodnić, jak bardzo się myli. Syndrom boga pączkował. Boga jednakowoż specyficznego: takiego, który czeka. Na bibliotekarza, na autora, na każdego. Stałam się Bettiną, która czeka. Minęło kilka lat, przywykłam. Gdyby nie
Oblubienica Pana Alberta Cohena (cóż za paskudny polski tytuł dla tak pięknego oryginalnego
Belle du Seigneur!), romansie na tysiącu stron, pewnie trwałabym w mojej bucie i pysze nadal.
Przeleżałam na łóżku tę książkę i gdy wstałam z łóżka, wiedziałam, że znowu umiem czytać.
Z przerwami, bolesnymi, czytam do dziś. Z przerwami, bo z raz nabytego syndromu redaktora się nie wychodzi. Czasem czerwony ołówek sam wpada do ręki i kreślę znaki korektorskie na marginesach książek. Czytnik jest wybawieniem; nie bazgrolę po nim. Czytam dla czytania, a nie w poszukiwaniu błędu – to jest najgorsze w zawodzie redaktora. Historyk tą samą skazą jest naznaczony: do czego by się tu szacownemu koledze lub czcigodnej koleżance przyczepić. Nie chcę się już czepiać. Chcę czytać.
Gdzieś schowane mam książki, w których dedykacje wpisała babcia. Trzęsącymi się coraz bardziej rękoma. Rękoma szumiącymi parkinsonem. Wzruszam się, bo wiem dobrze, że mój nałóg czytania właśnie babci zawdzięczam.
Babci nie chciało się czytać mi dziecięcych bajek, więc nauczyła mnie czytać na „dorosłej” książce.
Piszę też w łóżku. Leżąc na plecach. Teraz zamknę laptopa, odwrócę się na brzuch, wsunę pod ciało poduszkę i... dobranoc tym, którzy zasypiają. Dzień dobry, mój świecie prawdziwszy od prawdziwego. Świecie fikcji.