Na dworcu, na lotnisku ludzie przechodzą, mijają się, nie dostrzegają się albo widzą zbyt dobrze i kryją wśród wieszaków luksusowych marek. Można minąć ukochaną osobę, nie zauważając jej. Można spędzić godziny z nieznajomym na rozmowie, od której oderwie cię tylko ostatnie wezwanie na dawno zapomniany lot.
Można też w tłumie na warszawskim Dworcu Centralnym wypatrzeć Kopta, poznanego kilka dni wcześniej w Kairze, z którym za następnych kilka dni ma się umówioną konferencję telefoniczną. I unikać go, kryjąc się na ruchomych schodach, by nie musieć z nim rozmawiać o niczym, bo wszystko ma zostać powiedziane na tej umówionej konferencji.
Można być jedną z dwóch pierwszych osób odprawianych na lot do Wiednia w Marsylii, gdy drugą osobą jest pół-Polak, pół-Algierczyk, który następnie w samolocie przeznaczonym dla ponad stu osób, siada właśnie obok ciebie. „To musi być przeznaczenie” – szepczesz po polsku, a on uśmiecha się i odpowiada po francusku coś o „destin”. Ale może po prostu chodzi mu o to, że tak samo jak on lecisz do Wiednia. „Destination” nie jest daleko od przeznaczenia.
Albo można na paryskim dworcu pełnym autobusów do Polski spotkać znajomą sprzed lat, która, zbiegiem okoliczności, ma bilet kupiony na ten sam autobus, co ty. Przegadać całą noc i już nigdy więcej się nie spotkać, choć wymiana adresów skrupulatnie zapisanych w notesach miała was związać na całe życie.
I można wreszcie trzydzieści lat chodzić po schodach parter–pierwsze piętro, a nigdy nie spotkać sąsiada z drugiego piętra i dowiedzieć się o jego istnieniu dopiero na fejsbuku.
Spotkania. Nie da się ich uniknąć, chyba że wieszaki luksusowych marek atakują z każdej strony.